Ze względu na wejście w życie nowych przepisów RODO zmieniliśmy sposób
logowania do produktu i sklepu internetowego, w taki sposób aby chronić dane
osobowe zgodnie z najwyższymi standardami.
Prosimy o zmianę dotychczasowego loginu na taki, który będzie adresem
e-mail.
Nasze wejście do „zjednoczonej Europy” bynajmniej nie zakończyło historii.
/
shutterstock
Reklama
Reklama
Ta książka to filozoficzne rozliczenie z okresem „masochistycznej fascynacji czerpanej z wyobrażenia o byciu poskramianym i europeizowanym”. Łukasz Moll nazywa ten czas „dziecięcą chorobą” albo „młodzieńczym buntem wobec starości i nuworyszowskim zachwytem nad nowością”. Filozof pozornie rozlicza samego siebie. Choć przecież wiemy, że wyrzut ma dużo szerzej zakrojonego adresata.
/>
Łukasz Moll, „Nomadyczna Europa” Wydawnictwo Naukowe Uniwersytetu Mikołaja Kopernika, Toruń 2021
/
nieznane
Łukasz Moll - filozof z Uniwersytetu Wrocławskiego, trzydziestoparolatek - w przeszłości był związany z rozmaitymi lewicowymi środowiskami od „Krytyki Politycznej” po Partię Razem. Wykluczano go z nich z większym lub mniejszym hukiem za nielewomyślne poglądy - także za nie taki, jak trzeba, stosunek do Europy.
Swoją koncepcję Europy Moll rozwija właśnie w tej książce. W autobiograficznym wstępie wspomina, że sam jest dzieckiem tego okresu, gdy Polska do Zachodu aspirowała - lata 90. XX i początek XXI w. Czas wstępowania do NATO i przebierania nogami w kierunku Unii Europejskiej. „Czy jesteśmy wystarczająco cywilizowani?”, „A jeśli wyjdzie z nas wiocha, a oni się połapią i nas nie przyjmą?”, „przecież my jesteśmy sto lat za Murzynami”? - wspomina Moll większe i mniejsze strzępki publicystycznych sporów tamtych lat.
Dziś widać, że byliśmy wtedy częścią czegoś dużo szerszego. Ochoczo weszliśmy w sam środek najnowszej fazy mapowania się Europy. Zachód - jak każda cywilizacyjna potęga - zawsze to robił. Zawsze próbował wyznaczać swoje granice, pokazując innym, że są barbarią. Proces integracji Europy Wschodniej - w tym nasz - był po prostu jednym z najnowszych rozdziałów. Ta ekspansja odbywała się wedle logiki zawstydzania Wschodu - im więcej mówiono nam, że nie pasujemy, tym bardziej my staraliśmy się pokazać, że to nieprawda. Że postaramy się mocniej i udowodnimy naszą przydatność.
Nadając eurointegracji taką właśnie narrację, Zachód świetnie na tym wyszedł. Wchłonął Polskę i innych graczy, przejął sporą część ich zasobów ekonomicznych, a na dodatek podbijani byli (są?) mu za to dozgonnie wdzięczni.
Nasze wejście do „zjednoczonej Europy” bynajmniej nie zakończyło historii. Okazało się, że za patosem „Ody do radości” i pięknem gwiaździstej flagi powiewającej na rodzimych urzędach nie idzie ostateczny triumf europejskiego braterstwa. Nie ma narodu europejskiego. Przeciwnie. UE zaczęła przechodzić kolejne kryzysy: finansowy, zadłużeniowy, uchodźczy, energetyczny. Coraz bardziej oczywiste stawało się to, że unijny uniwersalizm jest zasłoną, za którą dzieją się rzeczy mało wzniosłe i sympatyczne: wyzysk w ramach podziału pracy wewnątrz strefy euro, bezlitosne niszczenie społecznej spójności w zadłużonych krajach Południa, cierpienie tysięcy migrantów próbujących sforsować granice europejskiego raju.
Przeczytałeś ten artykuł, zapraszamy do udziału w badaniu: