Pytanie do Putina: czy można zabić ludzi, którzy w zasadzie już dwukrotnie umarli? Czy można ich czymkolwiek nastraszyć? Odpowiedź: nie można.

Gdyby nie działo się to, co się dzieje - gdyby bandycka Rosja nie napadła na Ukrainę - podkreśliłbym po prostu, że „Planeta Piołun” Oksany Zabużko to jedna z najciekawszych książek eseistycznych, jakie ukazały się u nas w ostatnich latach. Rzecz w tym, oczywiście, że brutalna, imperialistyczna wojna Putina zmienia wszystko - i w tym sensie „Planeta Piołun” jest książką proroczą. To znaczy: właśnie wypełnia się po wielokroć scenariusz w niej opisany.
Zabużko świetnie zna rosyjską, sowiecką i postsowiecką historię, rozumie jej dynamikę i wyciąga z niej wnioski. „Podejrzewam, że obecna wojna Kremla o nowy porządek świata też jest efektem (...) «czekistowskiej neurozy» - wyparcia z «pamięci korporacyjnej» trwogi, jaką niegdyś Chruszczow (w 1956 r. - red.) zafundował ich instytucji, «wielkiego przełomu» - jedynej w całej stuletniej historii Czeka-GPU-NKWD-MGB-KGB-FSB próbie lustracji, która z ich punktu widzenia »nigdy więcej nie może się powtórzyć«: niemal 15 mln milionów więźniów Gułagu wypuszczonych na wolność i niemal 50 tys. funkcjonariuszy służby bezpieczeństwa wyrzuconych ze służby, kilkuset skazanych, kilkudziesięciu nawet na karę śmierci, a przede wszystkim dogłębna, prawnie umocowana zmiana statusu czekisty; niebo spadło im na głowy: z kasty półbogów, przed którymi drżało wszystko, co żywe, stali się «przeklętymi stalinistami», jak mógł ich teraz zwyzywać każdy student w tramwaju - pisze Zabużko w jednym z esejów. - Kiedy zrozumie się rozmiary tej rewolucji oraz to, w jakim stopniu celem późniejszej polityki wewnętrznej i zagranicznej, najpierw breżniewowsko-andropowowskiego ZSRR, a potem Federacji Rosyjskiej po 1993 r., była likwidacja jej skutków, to wiele różnych rzeczy z historii ludzkości ostatniego półwiecza ukaże się w zupełnie innym świetle…”.
Wstukuję do komputera ten znamienny cytat, podczas gdy na komunikator w telefonie przychodzą co chwila nowe wiadomości z wojny, którą mściwy czekista wypowiedział „nieistniejącemu narodowi”. Ukraińcy bronią się ofiarnie i bohatersko, „russkij mir” chwieje się w posadach, geopolityka układa się w iście Escherowskie konfiguracje. Jest to potworna, krwawa puenta epoki putinowskiego neototalitataryzmu - systemu władzy, który rozwijał się przez lata za sennym przyzwoleniem Europy. Dlaczego mógł się rozwijać i rosnąć w siłę? Dlaczego opętańcza zemsta Putina dotyka właśnie Ukrainę (przecież nie jest to sprawa żywa od tygodnia, w istocie wojna trwa co najmniej od ośmiu lat)? Zabużko próbuje odpowiedzieć również na powyższe pytania, ale robi to za pomocą całkiem innych narzędzi niż te, którymi standardowo posługuje się aktualnościowa publicystyka - niczego zgoła nie znajdziecie w esejach Zabużko na temat polityki surowcowej i planów militarnych; jest to książka o kulturowych źródłach dzisiejszych zbrodni popełnianych przez wojska Putina (tu ślę pozdrowienie rozmaitym gnojkom, polskim sympatykom „rozsądnego konserwatyzmu” rosyjskiego wodza, nie brakowało ich przecież na naszej prawicy).
Miejsce dawcy absolutnego
Zabużko w swoich błyskotliwych analizach śmiało korzysta z siatki pojęciowej wypracowanej przez feminizm czy teorie postkolonializmu, ale zarazem nie wpisuje się w nasze (i zachodnie) podziały intelektualne, wedle których analiza feministyczna czy postkolonialna to domena myślenia lewicowego. Może to być początkowo trochę konfundujące dla polskiego czytelnika, że Zabużko taką wagę przykłada do ukraińskiej tożsamości narodowej, do ukraińskiego losu, do pewnej, rzec by można, nacjonalistycznej nawet - w swojej powierzchownej wymowie - wierności wobec określonego zestawu uświęconych mitów. Mnie się ten niespodziewany splot nowoczesności z tradycją wydaje fascynujący, zwłaszcza że nie idą za nim żadne dyskryminacyjne intencje: jest to raczej rodzaj hołdu dla tych wszystkich, którzy wytrwali, choć wydawało się to niemożliwe.
Ostatecznie w XX w. rosyjski żywioł imperialny próbował zgładzić Ukrainę parokrotnie. Zabużko jako kluczowe przywołuje, rzecz jasna, lata 1932-1933, gdy Stalin postanowił wziąć ukraińską wieś głodem. „Rzecz nie w dokładnej liczbie zmarłych, której najprawdopodobniej nigdy już nie da się ustalić («od trzech do dziesięciu milionów» - już same widełki są makabryczne!). I nawet nie w tym, by w końcu jasno i wyraźnie wskazać winnych. (...) Co więcej: idąc dalej, można nawet, hipotetycznie, zamknąć oczy (choć to chyba najtrudniejsze!) na ponadpółwieczny, uderzający już w same podwaliny tożsamości Homo sapiens, odkąd wyszedł on z jaskini, zakaz opłakiwania zmarłych (...) - pisze autorka. - Cios stalinowskiej kolektywizacji był wymierzony głębiej i jego ostrze nie bez powodu uderzyło w jedną z najstarszych cywilizacji rolniczych («naród żołnierzy i oraczy»), która swego czasu zdołała wytrzymać napór Stepu - i aż do XX w., zbudowana na najlepszych czarnoziemach świata (tu skupia się ponad jedna czwarta ich zasobów planetarnych), nie zaznała głodu. (...) Plan, wedle którego odwieczny porządek miał zostać zburzony (...), był planem nie tylko gospodarczo-politycznym (nie można przecież uważać za cel gospodarczy świadomego przetworzenia spichlerza Europy w pustynię!), ile tak naprawdę skrycie religijnym - «bogoburczym». Stalin zaś zapragnął dla siebie ni mniej, ni więcej, tylko miejsca dawcy absolutnego, Tego, Który Daje (a jak zechce, to i odebrać może!) ziarno na pokarm, roli mitycznego ojca-karmiciela, któremu jako jedynemu należy od tej pory składać modły dziękczynne za chleb na stole”.
Ale równie ważny w tej narracji jest rok 1986 - katastrofa jądrowa w Czarnobylu (obecnie okupowanym przez rosyjskich żołdaków). Wielki Głód swoim terrorem wyznaczył pół wieku milczenia - czy może nawet: zniknięcia - narodu. Czarnobylski kataklizm przeciwnie. „26 kwietnia 1986 r. radzieckie imperium otrzymało wyrok śmierci, zupełnie jakby gdzieś w komputerze historii włączył się niewidzialny licznik: «do końca ZSRR pozostało xx lat yy miesięcy zz dni». (...) Ale chyba jeszcze nie wyjaśniłam najważniejszego. Najważniejsze polegało na tym, że w maju 1986 r. stolica pewnego na wpół zapomnianego narodu, miasto zwane we wschodniochrześcijańskiej tradycji «drugą Jerozolimą» i przez analogię do pierwszej też uważane za wieczne (początki nieznane, założyciele legendarni, nieprzerwanej historii co najmniej piętnaście wieków), nagle równocześnie całe poczuło się śmiertelne - i przez kilka tygodni, niczym zaciśnięte w pięść, żyło w tym stanie”. Pytanie do Putina: czy można zabić ludzi, którzy w zasadzie już dwukrotnie umarli? Czy można ich czymkolwiek nastraszyć? Odpowiedź: nie można.
Ukraińska pisarka opowiada o tym wszystkim zaskakująco, bo językiem uważnej krytyki filmowej, wyznaczając ciąg skojarzeń, nawiązań i inspiracji - od panteistycznych, quasi-ludowych idei jedności z naturą, przez twórczość Ołeksandra Dowżenki i Andrieja Tarkowskiego, aż po apokaliptyczną „Melancholię” Larsa von Triera. „«Stalker» Tarkowskiego wskazał koniec «ducha» ZSRR. W 1980 r. nikt tego jeszcze, rzecz jasna, nie rozumiał, ale odczuwać - odczuwał. (...) Tylko pionierzy wiedzą, jaka to radość - zgubić się w chaszczach, a potem nagle znaleźć miejsce, w którym ktoś już wcześniej był - i zostawił nam drwa, kaszę, sól i zapałki. Tarkowski niemało nam pozostawił. (...) Jako «kijowianka z 1986 r.» mogę zaświadczyć: tym filmem Andriej Tarkowski (którego w pewnym stopniu można uważać również za produkt ukraińskiej kultury) w pełni spłacił Ukrainie swój duchowy dług”.
Wiele do opowiedzenia
Osobną kwestię w książce Zabużko stanowią rozważania nad tym, w jaki sposób Rosja zdołała wmówić Zachodowi, że Europa Wschodnia - w tym, naturalnie, również Ukraina - jest rosyjską „strefą wpływów” i że Putin „poczuje się urażony”, gdy któreś z tamtejszych społeczeństw postanowi zerwać się ze smyczy. Częścią problemu jest naturalnie właściwy zachodniej kulturze co najmniej od XVIII w. orientalizm - w tym wypadku: przekonanie, że dzikie, niecywilizowane ludy Wschodu potrzebują bicza na głową i że „oświecony absolutyzm” władców Rosji taki właśnie dyscyplinujący bicz zapewnia. Ów orientalizm współgra z rosyjskim imperializmem, także kulturowym - tym osobliwym zestawem przekonań o rzekomych infantylnych uzurpacjach narodowowyzwoleńczych Ukraińców czy Białorusinów (a w istocie: Biało- i Małorosjan). Młodszych braci i siostry Rosja przecież kocha - gotowa jest ich wręcz udusić z miłości (Zabużko gorzko kpi w „Planecie Piołun” z dysydenckiej legendy Josifa Brodskiego, wielkiego poety, z którego pod koniec życia nagle wylazł Wielkorus). Ten paternalizm z kolei - nie drażnijcie tatusia, bo tatusiowi będzie smutno - przemawia językiem kolonializmu. Przy czym, ciekawa sprawa, kolonizator żyje w świecie własnych urojeń: „Dla nas (Ukraińców - red.) jasne i zrozumiałe są rosyjskie kulturowe zamysły, my zaś dla nich jako grupy jesteśmy nieodczytywalnym «mrokiem»”. A zatem kolejne pytanie do Putina: czy można podbić społeczeństwo, o którym nic się nie wie?
Jest jeszcze jeden wątek w „Planecie Piołun” - wątek wojny, wywiedziony z doświadczeń 2014 r., a teraz nagle szalenie aktualny. Wojna to koszmar, ale także szczególna przestrzeń nowych znaczeń. „Tak oto powoli uświadamiamy sobie, że dla wolnego narodu strategią przetrwania nie jest milczenie, lecz mówienie - zauważa Zabużko. - Dziś ukraińska literatura łamie sobie głowę, jak ubrać w słowa najbardziej palące ludzkie doświadczenie na Ziemi - rzeczywistość wojny. (...) Wygląda na to, że przywracając sobie tożsamość w wojnie o niepodległość, Ukraińcy nareszcie, po raz pierwszy, zobaczyli, jak wiele mają światu do opowiedzenia”.
Sława Ukraini!