Kaszuby, podobnie jak Górny Śląsk, są wciąż mocno zanurzone w 1945 r. W ostatnich latach ta nieortodoksyjna pamięć próbuje przedostać się do głównego nurtu, ale pamięć kongresówkowo-krakowska wciąż pozostawia dość mało miejsca na inne narracje.

ikona lupy />
foto: materiały prasowe
Lubię myśleć o Polsce jak o puzzlach, które nigdy nie zostały do końca ułożone. Może stało się tak, bo niektórych strach bierze na samą myśl, jaki obrazek mogliby ujrzeć. Być może jednak moja metafora jest chybiona, bo puzzle najłatwiej zacząć układać od krawędzi, później pełznąc do środka. Tymczasem Polska pamięć opiera się na pamięci kongresówkowo-krakowskiego środka mapy, nie jej peryferiów.
Na szczęście ostatnio w literaturze faktu peryferia przemawiają częściej. To ważne zwłaszcza w dobie regresu mediów lokalnych. Sprawę ratują m.in. ci dziennikarze, którzy mieszkając w regionach, piszą dla mediów ogólnopolskich. Jednym z nich jest Tomasz Słomczyński. To autor jednego z ciekawszych w ostatnim czasie głosów peryferii – reporterskiej książki „Kaszëbë”.
Ukazała się ona nakładem Wydawnictwa Czarne w serii Sulina, w której od pewnego czasu widać ciekawe w literaturze przesunięcie – o małych ojczyznach opowiada się głównie już nie poprzez literaturę piękną, a poprzez literaturę faktu. Sulina krok po kroku pokrywa intelektualnie i emocjonalnie mapę Polski. Spójrzmy choćby na północ kraju. W ostatnich paru latach o Podlasiu pisała Anna Romaniuk („Orzeszkowo 14. Historie z Podlasia”), o Warmii i Mazurach Beata Szady („Wieczny początek. Warmia i Mazury”), o polskich wyspach Piotr Oleksy („Wyspy odzyskane. Wolin i nieznany archipelag”), a wiele wątków udanie spięła Karolina Kuszyk w „Poniemieckim”. Brakującym puzzlem były Kaszuby, nad którymi pochylił się właśnie Słomczyński.

Łamigłówka

Wspomniane przeze mnie książki są głęboko zanurzone w miejscowych pamięciach, często bluźnierczych. Część z nich jest też próbą autorefleksji nad własną tożsamością.
W „Kaszëbë” też widzimy zmaganie się z samym sobą. Słomczyński parę lat temu przeprowadził się z Sopotu (dawnej kaszubskiej wsi, o której długo nie wiedział, że jest kaszubska) do Kartuz, uznawanych przez niektórych za stolicę Kaszub. I zdradza Słomczyński (choć w tęgiej książce rozważania o sobie samym zajmują niewiele miejsca – a są tak ciekawe, że szkoda, iż jest ich tak mało): „Z entuzjazmem neofity postanowiłem, że przywdzieję tożsamość kaszubską. Ja, etniczny kundel warszawsko-kresowy, spragniony jakichkolwiek korzeni, będę teraz Kaszubą”. I dalej: „Uwierało mnie to, że nie potrafię identyfikować się z miejscem na ziemi, w którym przyszło mi żyć. Sopot, choć ukochany, piękny i jedyny, zawsze był zbyt »poniemiecki«, więc za bardzo niezrozumiały i obcy, żeby mógł być mój. Tym bardziej Gdańsk... A ja chciałem się jakoś zakorzenić, na krzywy ryj, bez biletu wstępu, szybko i skutecznie. Wybrałem sobie Kaszuby, ale nic o nich nie wiedziałem”. Słomczyński założył portal „Magazyn Kaszuby” i pisał o miejscowej przeszłości, teraźniejszości, o kulturze. Wiele zresztą wspólnego to szukanie małych ojczyzn i swoich korzeni ma z falą zainteresowania tematyką ludową.
Pisze więc swoje „Kaszëbë” Słomczyński w pozycji akrobatycznej, rozkroku. Nie jest autochtonem z dziada pradziada ani spadochroniarzem, który w regionie wylądował na krótki czas. Jest jedną z tych wielu dziś osób, które jakiegoś zakorzenienia szukają, a szuka go poprzez poznawanie swojej Kaszubii. I nawet jeśli Słomczyński ledwo sygnalizuje własne rozterki tożsamościowe, ledwo oczko puszcza, to chętnie czytam całą książkę przez ich pryzmat. Bo przecież o tym pisze autor, gdy żali się, jak trudne są dla niego nie tylko sama nauka języka kaszubskiego, ale i uzyskanie przyzwolenia miejscowych na posługiwanie się nim. Bo wielu Kaszubów niechętnie spogląda na takich jak Słomczyński, raczkujących w kaszubszczyźnie – podobnie jak bywa to z dialektami w Szwajcarii czy ze śląszczyzną. „W poczuciu zagrożenia ze strony dominującej polskiej kultury nieustannie poprawiają, nie chcą dopuścić, by wkradło się do ich języka »polaszenie«. To bardzo deprymuje i w efekcie człowiek boi się odezwać”.
Język kaszubski jest kluczowy dla miejscowej tożsamości. Odniósł on spory sukces – od kilkunastu lat ma status języka regionalnego (o czym śląszczyzna może pomarzyć), można z niego zdawać maturę, na Uniwersytecie Gdańskim istnieje filologia kaszubska (cieszy się niewielkim zainteresowaniem i niedawno chciano ją zamykać), a dziś uczy się go ok. 20 tys. dzieci. Podczas ostatniego spisu powszechnego aż 108 tys. osób zadeklarowało posługiwanie się kaszubskim w domu (niespełna 4 tys. wskazało go jako jedyny język domowych kontaktów). Mimo to miejscowi spierają się – czy z kaszubskim nigdy dotąd nie było tak dobrze, czy też nie było tak źle.
Język jest ważną dla Kaszubów cechą podkreślającą ich odrębność od Polaków, nie jest nią bowiem dla większości kaszubska narodowość. Ta dla 93 proc. spośród 232 tys., którzy ją deklarują, nie jest konkurencyjna wobec polskiej. Tylko 7 proc. Kaszubów deklaruje wyłącznie narodowość kaszubską – to odsetek wielokrotnie niższy niż np. w przypadku Ślązaków. W XIX w., podczas kaszubskiego odrodzenia narodowego, tamtejsi intelektualiści zastanawiali się, czy związać się z większym etnosem (Niemcami, Polakami, Rosjanami), czy też iść odrębną drogą. Koncepcję kaszubsko-słowiańską pokonała polsko-kaszubska, a dziś kaszubskość jest przede wszystkim tożsamością ściśle związaną z polskością. Nie sprawia to jednak, że nie budzi kaszubskość u niektórych obaw. Istnieją dwa „cepy” na Kaszubów – cep międzywojenny, czyli separatyzm, i cep powojenny, czyli rewizjonizm. Kaszubów oskarża się co rusz o jedno bądź drugie.
I tak w przypadku tych 7 proc. kaszubskich „narodowców” po raz kolejny widać, jaką łamigłówką mogą być Kaszubi dla Polaków. Wielu bowiem to, że obywatelstwo nie równa się narodowości, nie mieści się w głowie. Słomczyński pyta rozmówcę, z jakimi pytaniami się spotyka, gdy mówi ludziom, że nie jest Polakiem, tylko Kaszubą. A ten słyszy kolejno: dlaczego chcecie się oderwać od Polski? Czego nie lubisz w Polakach? Jeśli nie jesteś Polakiem, to jesteś Niemcem? Jak dobrze znamy to też na Śląsku.

Nowe tożsamości

Przy pisaniu takich książek jak „Kaszëbë” samo ustalenie faktów to tylko połowa, a może i mniejsza część sukcesu. Najtrudniejsze jest przekucie ich w opowieść – atrakcyjną, zrozumiałą dla ludzi spoza regionu. Słomczyńskiemu udało się wpisać kaszubskie specyfiki w szerszy kontekst polskich lęków, pokazując, że kaszubskość jest dla wielu Polaków ćwiczeniem intelektualnym.
Dla przykładu – być może to niezrozumienie kaszubskiej historii XX w. zadecydowało o kształcie dzisiejszej krajowej sceny politycznej. Wystarczy wrócić pamięcią do 2005 r. i przypomnieć sobie, jaki wpływ na ówczesną kampanię prezydencką miały słowa Jacka Kurskiego, że „poważne źródła na Pomorzu mówią, że dziadek Donalda Tuska zgłosił się na ochotnika do Wehrmachtu” (Tusk sam siebie nazywa Kaszubą).
Słomczyński Kaszuby definiuje szeroko, snuje opowieść również o Trójmieście i w ten sposób dotyka wielu polskich nerwów. Przywołuje choćby oskarżenia prawicowej prasy pod adresem Tuska, Adamowicza czy Dulkiewicz o proniemieckość. Zarzuty wiązały się z polityką pamięci gdańskich władz, m.in. z nazwaniem ronda imieniem Wolnego Miasta Gdańska, nadawanie tramwajom niemieckich patronów czy pozostawienie – zresztą na polecenie wojewódzkiego konserwatora zabytków – historycznego napisu „Postamt” na budynku poczty. Podobne oskarżenia mają w sobie coś z polityki polskich władz w pierwszych latach powojennych, kiedy odniemczanie nowych dzielnic państwa polskiego przybrało brutalny charakter. W 1945 r. odbywało się to jednak w zupełnie innym kontekście, inne były punkty odniesienia, tymczasem dziś powinniśmy móc wznieść się ponad łatwe i na ogół absurdalne identyfikowanie wszelkich przejawów niemieckości (nawet tej sprzed XX w.) z państwem niemieckim czy z III Rzeszą. Podobne odruchy było widać choćby przy sporze o Westerplatte w 2019 r. Z jednej strony chciałoby się przywołać stary sowiecki dowcip, że trudno przewidzieć przeszłość, a z drugiej widać jednak, jak wciąż głęboko tkwimy w podobnym paradygmacie mówienia o niemieckiej przeszłości Poniemiecji.
Cieszy, że bardziej wrażliwi na złożoność dziejów są sami gdańszczanie. Słomczyński przywołuje badania socjologa Jarosława Załęckiego. Ten spytał mieszkańców, czy w przeszłości Gdańsk był miastem wielokulturowym, niemieckim, czy polskim. W 2004 r. padły odpowiedzi: niemieckim – 19 proc., polskim – 58 proc., wielokulturowym – 23 proc. W 2015 r. powtórzył sondaż i okazało się, że mieszkańcy są coraz bardziej świadomi jego historii. Odpowiadano odpowiednio: niemieckim – 18 proc., polskim – 40 proc. i wielokulturowym – 42 proc. To ciekawe nie tylko zresztą w kontekście Trójmiasta, a wielu ziem, które w 1945 r. zostały przyłączone do Polski. Nowe tożsamości Gdańska, ale też Wrocławia czy Szczecina powoli się krystalizują i choć nie będą one konkurencyjne wobec narodowej tożsamości polskiej, to będą kolejnymi puzzlami w tej układance.

Zanurzenie w historii

Walor uniwersalności mają też rozważania Słomczyńskiego o roku 1945. Wycofanie się Niemców dla wielu Kaszubów było wojny nie końcem, a początkiem. Nie chodzi nawet o rozważania na temat tego, czy wkroczenie Sowietów było wyzwoleniem – a w Kartuzach czy Kościerzynie można dojść do innych wniosków niż w Warszawie czy Krakowie. Chodzi choćby o sprawę sowieckich gwałtów, jednej z wciąż nieprzerobionych spraw – tak badawczo, jak i prywatnie.
Wiele ofiar wojny i pierwszych powojennych lat otrzymało po jej zakończeniu przestrzeń, aby wyrazić swój ból, często ofiary były też za swoje cierpienie honorowane. Na własny użytek dzielę sobie to cierpienie na trzy kategorie. Pierwsza – ból, który można było wyrazić natychmiast po 1945 r. To na przykład więźniowie nazistowskich obozów. Druga – ból, który można było artykułować dopiero po 1989 r. To np. osoby deportowane do ZSRR jako żywe reparacje wojenne (kilkadziesiąt tysięcy Kaszubów). Jest jednak i kategoria trzecia – to ból, na który nie było wystarczającej przestrzeni również po 1989 i nie ma po dziś dzień. Dotyczy to ofiar gwałtów czerwonoarmistów. Słomczyński poświęca tej sprawie wiele uwagi – i chwała mu za to, bowiem o obozach czy deportacjach mówi się dużo, by pamięć o nich nie przeminęła; o gwałtach tymczasem mówi się mało, by przeminęła jak najprędzej.
Niewyrażone cierpienie często ma płeć – podejrzewam, że to kobiety nie mogą go artykułować częściej niż mężczyźni. Milczenie tych pierwszych jest jednak bardzo głośne i przechodzi z pokolenia na pokolenie. Słomczyński przywołuje badania poświęcone dziedziczeniu traumy. Amerykanie poddawali myszy działaniu dwóch bodźców: zapachu wiśni i elektrowstrząsom. Z czasem zwierzęta bały się samego już zapachu tych owoców. Wówczas naukowcy pozwolili im na rozród, potomstwo natychmiast jednak oddzielili od rodziców. Okazało się, że małe myszki również bały się zapachu wiśni. Podobne wyniki uzyskano w trzecim pokoleniu. Badanie wykazało, że trauma jest dziedziczona poprzez geny.
A mowa o wielkiej traumie i – być może – nieprzypadkowej. Rosyjski historyk Mark Sołonin stawia tezę, że masowe gwałty były elementem polityki Józefa Stalina mającej na celu zmuszenie Niemców do ucieczki ze Śląska czy Pomorza, aby na konferencji pokojowej zaprezentować nowy układ demograficzny i dowolnie ukształtować granice. Tak czy inaczej wiemy, że przemoc seksualna jest świadomie wykorzystywanym instrumentem wojny – w Bośni, Rwandzie, na całym świecie.
O gwałtach nie mówiły kobiety, milczeli o nich również mężczyźni. Słomczyński każdorazowo stara się jednak zejść o poziom niżej i ujrzeć te czy inne motywacje. Jeden z rozmówców wyzna: „Powiem panu szczerze, jak było, zanim pan włączy kamerę. To nie były żadne gwałty. Ruchali je, owszem, ale tylko takie puszczalskie, które same tego chciały. Porządnych dziewczyn nie ruszali”. Następnie autor uda się do Wioli Rębackiej-Davie, autorki książki „Rape. A history of Shame” („Gwałt. Historia wstydu”). Usłyszy od niej: „W psychoanalizie nazywamy to projekcją. To obwinianie zgwałconej wynika z poczucia winy, że ludzie, np. synowie, mężowie, ojcowie, sąsiedzi, którzy patrzyli na to, nic nie zrobili. To poczucie winy także jest dla nich źródłem cierpienia”. I znowu – wartość tych rozważań wykracza daleko poza kontekst wojny na Kaszubach.
Wszystko to sprawia, że Kaszuby, podobnie jak Górny Śląsk, są wciąż mocno zanurzone w 1945 r. W ostatnich latach ta nieortodoksyjna pamięć próbuje przedostać się do głównego nurtu, np. za sprawą filmów: „Róża”, „Zgoda” czy „Rojst”, ale wciąż dzieje się to z oporami, wciąż pamięć kongresówkowo-krakowska pozostawia dość mało miejsca na inne narracje.

Tylko bardziej

Jest i tuzin innych pytań, które w swojej książce stawia Słomczyński. Ostatnio pewien przechodzień w Tychach powiedział mi, że tak jak kiedyś nie śniło się ludziom, że dojdzie do degermanizacji, a potem do dekomunizacji, tak dziś nie umiemy sobie tego jeszcze wyobrazić, ale czeka nas dekatolicyzacja przestrzeni publicznej. Ta myśl wróciła do mnie, gdy czytałem o trwającym sporze w kaszubskiej gminie Linia, sporze wokół trzymetrowych, drewnianych figur stworów z miejscowej mitologii. Myśl o tym, jakie są granice panowania rzymskiego katolicyzmu w kraju świeckim, jakim teoretycznie jest Polska.
Obok Śląska Kaszuby są regionem w Polsce, gdzie demonologia ma się najlepiej. W „Kaszëbë” temu tematowi poświęcona jest jedna z sześciu części książki. Spędzałem rok temu wakacje na Kaszubach i zdziwiłem się, że niemal na każdym kroku spotykałem w tej czy innej formie miejscowe duszki, zjawy, wszędzie była opiekunka lasu Bòrowô Cotka, potężne Stolemy czy diabeł Purtk. Ich figurki, elementy turystycznego szlaku „Poczuj kaszubskiego ducha”, stały też w Linie, kilkutysięcznej gminie. Pewnego razu niektóre figurki zabrano do renowacji. Wówczas rozpętała się afera, część z okolicznych mieszkańców z księdzem na czele nie zgodziła się, aby „demony” wróciły na miejsce. Jedna z rozmówczyń Słomczyńskiego, zwolenniczka pozostawienia figurek będących częścią kaszubskiej kultury, twierdzi, że według logiki księdza należałoby też usunąć Neptuna z gdańskiego Długiego Targu czy pozamykać sklepy sieci Lewiatan.
W kaszubskim sporze widać zresztą powidoki wielu innych sporów, choćby bólu głowy tysięcy polskich rodzimowierców, którzy – choć działają w związku wyznaniowym teoretycznie posiadającym równe prawa jak Kościół katolicki – wciąż muszą walczyć o to, aby cieszyć się pełnią swobód konfesyjnych.
Takich analogii można przeprowadzać całe mnóstwo. „Kaszëbë” potwierdza, że w regionach Polski dzieje się to samo co w Warszawie, tylko że bardziej. I tych regionów nie powinniśmy tracić z oczu.
Zbigniew Rokita. Autor jest reporterem, specjalizuje się w problematyce Europy Wschodniej i Górnego Śląska. Autor książek, m.in. „Kajś. Opowieść o Górnym Śląsku” i „Królowie strzelców. Piłka w cieniu imperium'