Przemiany, które nastąpiły w Czechosłowacji po Monachium, utorowały drogę temu, co później się działo pod okupacją. Niemcy pewne zachowania wymusili, ale podatny grunt pod współpracę z nimi zapewniła w dużym stopniu właśnie ta autorytarna rewolucja. Z Piotrem M. Majewskim rozmawia Estera Flieger.
W mediach społecznościowych popularny jest złożony z kilku obrazków mem: jego bohater – stawiając coraz mocniej weryfikowane przez rzeczywistość tezy, i mając poczucie, że się ośmiesza – przywdziewa kolejne atrybuty clowna. Czy właśnie w ten sposób możemy opisać bankructwo czeskiego rządu, który wpierw zarzekał się, że nie kolaboruje z III Rzeszą, a potem wznosił ręce w nazistowskim pozdrowieniu?
Żeby było ciekawiej, czeskie władze myślały o sobie – i mówiły o tym publicznie – że robią to wszystko dla dobra narodu.
„Ktoś musiał się poświęcić, zatem poświęciłem się ja. Kiedy nie mogłem już uratować państwa, uratowałem przynajmniej naród” – cytuje pan w książce Emila Háchę, najpierw prezydenta Czechosłowacji, a potem prezydenta Protektoratu Czech i Moraw.
Czeski rząd twierdził wręcz, że złożył z siebie ofiarę dla dobra obywateli. Wygląda na to, że żaden z wysokich rangą polityków nie zauważył momentu, w którym staje się kolaborantem i robi rzeczy, dla których nie ma usprawiedliwienia. Przecież niemal od razu po ustanowieniu Protektoratu czeskie władze wydały Niemcom współobywateli narodowości żydowskiej. Sprzeniewierzały się również niepisanemu kodeksowi, który obowiązywał w praktycznie każdym okupowanym kraju: że władze nie korzą się przed nazistowskimi dygnitarzami. Przecież przeciętny Czech nie chciał, aby jego władze witały Niemców hitlerowskim pozdrowieniem.
Kiedy następuje moment, w którym czeski rząd od rozpaczliwej wręcz dbałości o to, by Zachód nie postrzegał go jako kolaboranckiego, przechodzi do heilowania?
To najważniejsze i najtrudniejsze pytanie w przypadku każdego aktu kolaboracji. I nie ma na nie dobrej, uniwersalnej odpowiedzi. Problemy rodzą się już w momencie, w którym człowiek lub jakaś grupa zaczyna współpracować z okupantem. Zwykle nikt nie zdaje sobie wówczas sprawy z tego, że logicznym następstwem tej decyzji będą kolejne, jeszcze dalej idące żądania wroga. A kiedy już zyskuje tego świadomość, to błędnie zakłada, że w końcu powie „nie”.
Gdzie w tym sposobie myślenia kryje się pułapka?
W łatwości, z jaką adaptujemy się do zmieniających się warunków. Czesi mają nawet przysłowie, że człowiek przywyknie też do szubienicy. Jeśli jakiś polityk współpracuje z okupantem, aby, jak twierdzi, zapobiec większym nieszczęściom, zgodnie z tą logiką za każdym razem będzie mu się wydawać, że musi się podporządkować, bo przecież nie jest wcale tak źle, a bez kolaboracji byłoby dużo gorzej. W przypadku Pragi moment wejścia rządu na drogę, z której nie było już odwrotu, nastąpił po zamachu na protektora Czech i Moraw SS-Obergruppenführera Reinharda Heydricha, którego dokonano 27 maja 1942 r. W odwecie Niemcy zamordowali 200 mężczyzn i chłopców z wioski Lidice. Czeskie władze mogły wtedy manifestacyjnie ustąpić. Możliwe, że Niemcy zesłaliby tych urzędników do obozu koncentracyjnego, choć wcale nie musieli tego zrobić, bo w gruncie rzeczy potrzebowali lokalnych wykonawców swojej polityki. W każdym razie prezydent Hácha i rząd zmazaliby z siebie piętno kolaboracji. Ale nikt nie zdecydował się podać do dymisji. Władze uznały, że takim gestem sprowokowałyby okupanta do jeszcze cięższych represji, a ich osobiście spotkałaby kara. Kolaboracja to jak wejście na równię pochyłą: stawiając pierwszy krok człowiek zakłada, że jak będzie ostrożnie stąpał, zachowa równowagę i pokona przeszkodę. Tymczasem szybko wpada w poślizg i leci w dół na łeb na szyję, nie kontrolując sytuacji.
Czytając pańską książkę miałam wrażenie, że czeski rząd sunąłby po niej równie szybko, nawet gdyby Adolf Hitler nie wysłał do Pragi Heydricha.
Pozostało
83%
treści
Reklama