Gdybym był nauczycielem historii w liceum, moi uczniowie czytaliby „Całkiem zwyczajny kraj”. Trochę braku zaufania do zastanych pojęć nigdy nie szkodzi.

Wybitny rosyjski literaturoznawca Wiktor Szkłowski przed ponad stuleciem wprowadził do teorii literatury pojęcie „ostranienia” – w Polsce tłumaczy się to jako „udziwnienie”, ale niezupełnie (choć również) o dziwność tu chodzi, raczej o chwyt literacki wywołujący u odbiorcy nagłe poczucie obcości. Ów zabieg, dzięki zakłóceniu stereotypowych wzorców myślenia i postrzegania, pozwala ujrzeć to, co znane, w nowym świetle. Efekt ostranienia da się uzyskać na różne sposoby: odwracając przyczyny i skutki w znanych schematach sytuacyjnych, wprowadzając w oswojoną rzeczywistość całkiem do niej niepasujący element, nadając inne znaczenia typowym zwrotom i popularnym słowom, zakłócając standardowy wizerunek ról społecznych. Ostranienie – rzecz jasna – musi przemawiać czytelnym kodem danej kultury i najmocniej działa tam, gdzie siła naszych przyzwyczajeń jest największa. Atomową moc uzyskuje zaś, gdy do przyzwyczajeń dochodzą konwencjonalne wartości, zwłaszcza te związane z moralnością, tożsamością i grupową (na przykład klasową albo narodową) autodefinicją.
Ostranienie przynależy do obszaru szeroko pojętych tekstów kultury (literatury, filmu, teatru, malarstwa), lubi z niego korzystać – w celach prowokacyjno-transgresywnych – awangarda artystyczna, ale nigdzie nie jest powiedziane, że z podobnych narzędzi nie może skorzystać historyk. W istocie historia danej społeczności (czy też raczej: zbiorowe, skonwencjonalizowane wyobrażenie tej historii) to sfera tak wrażliwa, najeżona wartościami i przywiązana do jednowymiarowych wykładni, że efekt defamiliaryzacji osiąga się na jej terytorium względnie łatwo, delikatnie tylko przesuwając akcenty i redefiniując pojęcia. Naturalnie historyk postępuje inaczej niż pisarz bądź filmowiec – musi trzymać się źródeł i faktów zgodnie z regułami historiografii. Ale czym innym jest historiografia, a czym innym wspomniana już historia rozumiana jako wartość kulturowa – wiemy to doskonale w Polsce, gdzie wiedza historyczna co i rusz zderza się z pamięcią historyczną. Niemniej te zderzenia to nie jest, trzeba podkreślić, jakaś osobliwie polska specjalność.
Amerykański historyk Brian Porter-Szűcs (rocznik 1963), specjalista od historii gospodarczej i historii religii, znawca nowoczesnych dziejów Europy Wschodniej, nie patrzy na nasz region całkiem z zewnątrz – jego matka jest Polką, on sam utrzymuje związki rodzinne i naukowe z Polską, mówi też płynnie w naszym języku. Z drugiej strony zachowuje wystarczający dystans, by napisać taką książkę jak „Całkiem zwyczajny kraj”. Jest to przepracowana pod kątem polskiego czytelnika wersja rozległego eseju historycznego, który ukazał się po angielsku jako „Poland and the Modern World: Beyond Martyrdom” (Wiley-Blackwell 2014). Tytuł – i podtytuł „Historia Polski bez martyrologii” – wyjaśniają sporo, ale nie wszystko. Opowieść Portera-Szűcsa zaczyna się w momencie, gdy dawna Rzeczpospolita znika z mapy Europy, w tym osobliwym momencie pod koniec XVII w., w którym właśnie uzyskała (w sensie metaforycznym, bo przecież państwo nie jest integralnym, myślącym bytem) proto-narodową samoświadomość obejmującą całe społeczeństwo, nie tylko kastę szlachecką. Innymi słowy, Amerykanina interesuje w równym stopniu historia Polski, jak i historia idei Polski. Narracja „Całkiem zwyczajnego kraju” pociągnięta jest od czasu rozbiorów aż po współczesność, włącznie z ostatnim zwrotem nacjonalistyczno-konserwatywnym (2015 r.). Autor tak pokrótce wyjaśnia swój pomysł na książkę: chodzi o scharakteryzowanie Polski jako ziemi, która znajdowała się „na styku wszystkich trendów charakteryzujących świat nowoczesny”. „Uważam Polskę za naprawdę interesującą” – deklaruje Porter-Szűcs – „jednak bynajmniej nie dlatego, że jest krajem niezwykłym, ale właśnie dlatego, że jest tak bardzo zwyczajna. (...) W niniejszej książce chcę (...) pokazać polskim czytelniczkom i czytelnikom wizerunek ich kraju, pojawiający się, gdy spoglądamy z perspektywy globalnej. (...) Moim celem jest coś wręcz przeciwnego niż to, co staram się osiągnąć, kiedy jestem u siebie [czyli w Stanach Zjednoczonych – red.]: tu i teraz chciałbym bowiem, żeby Polska, o której piszę, wydała się polskim czytelnikom mniej swojska (...). W najszerszym sensie moje rozumowanie opiera się na dwóch podstawowych twierdzeniach: 1) że ani istnienia, ani znaczenia polskiego narodu nie możemy uznać za oczywisty przedmiot naszej opowieści i 2) że ludu, który badamy, nie trzeba koniecznie umieszczać jedynie w kontekście historii Europy ani tym bardziej jedynie w kontekście wschodnich peryferii kontynentu. Dookreślić temat niniejszej książki mogę tylko w sposób bardzo mało precyzyjny: jest to opowieść o niezbyt dokładnie określonym obszarze w północno-wschodniej Europie w ciągu ostatnich kilkuset lat i o ludziach, którzy tam żyją”.
Od razu trzeba zaznaczyć, że to nie jest żaden frontalny atak na polską historię w wersji szkolno-oficjalno-propagandowej, nie jest to też przedsięwzięcie, które podawałaby w wątpliwość sens prowadzenia polityki historycznej przez państwa, partie, kościoły bądź rozmaite ośrodki intelektualne. Porter-Szűcs operuje na innym poziomie rozumowania, przy okazji snucia opowieści o dziejach „niezbyt dokładnie określonego obszaru w północno-wschodniej Europie” dokonuje metaanalizy rozmaitych konkurujących ze sobą pamięci i polityk historycznych (polskich, ukraińskich, żydowskich, niemieckich…), zarówno dostrzegając ich sens kulturowy czy strategiczny, jak również zauważając, że miały one na rozwój wydarzeń i na „zależność od obranej drogi” („path dependence”) wpływ nie mniejszy niż rzeczywiste fakty w rodzaju wojen, rewolucji czy przełomów technologicznych.
Dodatkowym walorem tej świetnie napisanej pracy popularyzatorskiej jest umiejętne wskazywanie na to, jak głęboko niejednoznaczne są same pojęcia, którymi zwykliśmy się posługiwać w codziennym dyskursie. Porter-Szűcs dokonuje choćby głębokiej dekonstrukcji terminu „naród”, odkrywając z jednej strony jego abstrakcyjny, wyobrażeniowy wymiar, z drugiej zaś złożoność klasową i etniczną niedookreśloność. „Polska historia, tak jak się ją zwyczajowo przedstawia, to marsz z jednego pola bitwy na drugie, z jednej opresji w drugą, od masakry do masakry, z Polską jako nieuchronną zbiorową ofiarą. Taka historia wytwarza narodową martyrologię – wyniesienie całej wspólnoty do roli uświęconej męczennicy. W ramach tego żałobnego światopoglądu podać w wątpliwość działania jakiegokolwiek Polaka oznacza podać w wątpliwość Polskę jako taką, zważywszy że jedynie cnotliwym cierpiętnikom wolno reprezentować całość. Skonfrontowani z historiami, w których Polacy robią coś złego, obrońcy martyrologicznej wizji będą przekonywać, że albo złoczyńca nie mógł być prawdziwym Polakiem, albo historyk kłamie. Co gorsza, przy takim podejściu do historii nie ma miejsca na narrację o życiu codziennym, wolnym od ucisku i oporu. W obowiązującej wersji historii prawdziwym Polakiem można być jedynie, gdy się jest bohaterem lub ofiarą, albo jednym i drugim. Chciałbym jednak także przypomnieć czytelniczkom i czytelnikom, że narody nie mogą cierpieć – cierpią zawsze ludzie” – pisze autor, dodając, że „«polskość» jest niezwykle trudną do uchwycenia kategorią tożsamości: „ludzie ją przyjmują, odrzucają, redefiniują, spierają się o nią i wykorzystują w każdym możliwym do pomyślenia celu. Pisanie historii «Polski» jest zadaniem skomplikowanym, ponieważ nie ma – i być nie może – żadnej powszechnie uznawanej definicji tego, kto jest Polakiem ani gdzie dokładnie Polska się znajduje. (...) Temat niniejszej książki jest frustrująco ulotny, nie bardziej jednak, niż byłby temat zwany «Niemcy», «Chiny» czy «Brazylia»”.
Książka Portera-Szűcsa dokumentuje fundamentalną przemianę, jaką przeszła Europa w epoce nacjonalizmów – rozmaicie rozumiana kategoria etniczności jest również refrenem dziejów Polski, czy to jej bytu państwowego, czy to wyidealizowanych konstruktów ideologicznych. Ale etniczność, wykluczająca bądź inkluzywna, nie jest jedynym tematem „Całkiem zwyczajnego kraju”: są tu także świetne passusy wyjaśniające, w jaki sposób emancypowały się niższe warstwy polskiego społeczeństwa, na czym polegała polityczna przebiegłość (i równie duży fart) Józefa Piłsudskiego, skąd się wziął flirt komunizmu z nacjonalizmem po zakończeniu epoki stalinowskiej i dlaczego gospodarka PRL-owskiego realnego socjalizmu musiała z przyczyn ekonomicznych załamać się w konfrontacji z rosnącymi konsumpcjonistycznymi ambicjami mieszkańców Polski. Perspektywa przyjęta przez Portera-Szűcsa pozwala nie tylko zdjąć „historię” z piedestału – pozwala zrozumieć, na chłodno przeanalizować i pozbawić odium wyjątkowości również wydarzenia i procesy w dziejach Polski haniebne: m.in. chłopską niewolę, krwawy terroryzm socjalistycznych bojówek przed I wojną światową, drapieżny, piętnujący antysemityzm ruchu narodowego, epizody kolaboracji z niemieckim i sowieckim okupantem w czasie II wojny czy polskie lub żydowskie kariery w stalinowskim aparacie bezpieczeństwa. Gdybym był nauczycielem historii w liceum, moi uczniowie czytaliby „Całkiem zwyczajny kraj” choćby po to, żeby zrozumieć, jak jest zrobiona, technicznie i politycznie, narracja historyczna, którą muszą znać obowiązkowo, która ma ich definiować jako ludzi. Trochę braku zaufania do zastanych pojęć nigdy nie szkodzi.
Brian Porter-Szűcs, „Całkiem zwyczajny kraj. Historia Polski bez martyrologii”, przeł. Anna Dzierzgowska, Jan Dzierzgowski, Wydawnictwo Filtry, Warszawa 2021