Wstępnym warunkiem globalizacji jest elementarna ciekawość Innego – gdzie mieszka, jak wygląda, jakim językiem mówi, czym można się z nim wymienić i co można mu zabrać siłą.
Wstępnym warunkiem globalizacji jest elementarna ciekawość Innego – gdzie mieszka, jak wygląda, jakim językiem mówi, czym można się z nim wymienić i co można mu zabrać siłą.
Pamiętam, że w latach 90. zeszłego stulecia słowo „globalizacja” niosło w sobie magię, obietnicę i zapach wielkiego świata: po nędznych dekadach za żelazną kurtyną mieliśmy zostać podłączeni do systemu, który dystrybuuje dobrobyt. Precz z pasztetową na gazecie, kufajką i syreną bosto, od teraz jeno łosoś na dzikim ryżu i chianti (hamburgery z coca-colą, wedle uznania). Przypominam sobie, że nęcono nas ponadto wizją drinków spożywanych w ramach emerytury pod palmami.
Na początku trzeciej dekady XXI w. globalizacja jawi się już w całkiem innych kontekstach – w pierwszej kolejności zawdzięczamy jej błyskawicznie szerzącą się epidemię, ale, rzecz jasna, również pogłębianie się światowych nierówności w stanie posiadania i dostępie do dóbr, katastrofę ekologiczną, korporacyjną prywatyzację internetu, upadek programów emerytalnych czy porażkę prawa pracy w konfrontacji z nowymi modelami zatrudnienia à la gig economy. Długo by wymieniać – w każdym razie cena za kran z coca-colą w każdym mieszkaniu okazała się dość wysoka.
Innymi słowy, globalizacja ma dla nas pewną wartość emocjonalną – być może słusznie. Ale jednak jest to po prostu używany od lat 60. XX w. termin opisujący powstawanie sieci współzależności między państwami, społeczeństwami i kulturami. Chodzi tu nie tylko o relacje związane z wymianą handlową, lecz także o transfer wiedzy, religii, sztuki czy kwestii tak ulotnych jak schematy myślenia. Brak tu miejsca na to, aby wdawać się w rozważania nad rozmaitymi teoriami globalizacji – warto zastanowić się nad tym, kiedy procesy globalizacyjne się rozpoczęły (choćby po to, żeby po nitce do kłębka dotrzeć finalnie do naszego dość okropnego 2021 r.).
Obojętni tubylcy
Tradycyjnie lokuje się początki globalizacji w epoce wielkich odkryć geograficznych – na przełomie XV w. i XVI w., gdy europejscy żeglarze utorowali drogę dla kolonialnej ekspansji Starego Kontynentu, która zapewniła mu stulecia gospodarczej i politycznej dominacji. W ostatnich latach badacze przejawiają jednak tendencję, by ów moment „uświatowienia” relacji między cywilizacjami a kontynentami cofnąć w czasie. Rezygnacja z europocentrycznego (albo ściślej: z zachodocentrycznego) spojrzenia pozwala przenieść globalizację o pół tysiąclecia wstecz – tak czyni amerykańska historyczka i sinolożka Valerie Hansen w świeżo wydanej w polskim przekładzie książce „Rok 1000. Jak odkrywcy połączyli odległe zakątki świata i rozpoczęła się globalizacja”. Ale na tym nie koniec, bo pominęlibyśmy antyk, a to błąd – fascynująca praca niemieckiego historyka starożytności Raimunda Schulza „Łowcy przygód w dalekich krainach. Wielkie pionierskie podróże i wiedza antyku o świecie” udowadnia, że o globalizacji pełną gębą, wszelako na razie z wyłączeniem obu Ameryk, możemy mówić już w II w. naszej ery.
Próba wyobrażenia sobie świata sprzed globalizacji jest dla nas praktycznie niewykonalna – nasze wytrenowane umysły natychmiast zaczynają rozumować w globalizacyjnych kategoriach zestawiających centrum i peryferie, po czym widzimy ekscytujące obrazy „dzikich”, których „odkryto” gdzieś na krańcu świata, a którzy „nie mieli kontaktu” z cywilizacją. Ludzi współczesnych bardzo frapują takie fenomeny, bo są spektakularną negacją ujmowania „ludzkości” jako całości (ta „ludzkość” to też produkt globalizacji, tu akurat połączonej z uniwersalistycznym monoteizmem). A potem filmowcy z kanałów przyrodniczych odkładają kamery, a „odkryci” przed chwilą tubylcy przebierają się z powrotem w wygodne podkoszulki z logo amerykańskiego uniwersytetu. Świat „sprzed globalizacji” jest fikcją, szlaki handlowe i wymiana kulturowa istniały – czy to w Europie, czy gdzie indziej – już w górnym paleolicie. Ale można na sprawę spojrzeć inaczej: przed globalizacją nie istniało kryterium „ciekawości świata”. W tym sensie przedglobalistyczne społeczności byłyby społecznościami nie tyle „prymitywnymi” czy „pierwotnymi” (te słowa również należą do dyskursu globalizacyjnego i kolonialnego), ile niezajmującymi się poznawaniem świata poza swoim bezpośrednim otoczeniem. Nie wyklucza to kulturowego wyrafinowania – dowodzi tego choćby wnikliwy, antropologiczno-lingwistyczny portret amazońskiego plemienia Pirahã (pisałem o tym w tekście „Mój język moją dżunglą”, który ukazał się w Magazynie DGP 20 listopada 2020 r.) , jakiego dostarcza językoznawca Daniel L. Everett w monografii „Nie śpij, tu są węże. Życie i język w amazońskiej dżungli” (przeł. Jerzy Luty, Copernicus Center Press 2020). Pirahã wiedzą o istnieniu zachodniej cywilizacji, kontaktują się z nią od setek lat, ale zarazem uparcie ją ignorują: nie uczą się portugalskiego, nie importują towarów z miast, nie chcą się nawrócić na chrześcijaństwo, nie eksplorują dalszych okolic dorzecza, nad którym żyją, są niezainteresowani.
Ta obojętność może niekiedy ustępować miejsca wrogości – jak w wypadku mieszkańców wyspy Sentinel Północny w archipelagu Andamanów w Zatoce Bengalskiej. Sentinelczycy (jest ich 200, może 400, nie wiadomo) na każdą próbę kontaktu z zewnątrz reagują atakiem – nie chcą mieć ze światem nic wspólnego. I z reguły nie mają, bo indyjska administracja Andamanów zakazuje jakichkolwiek prób zakłócania świętego spokoju poirytowanych wyspiarzy. Amerykański misjonarz John Allen Chau, który zapragnął w 2018 r. nielegalnie przynieść Sentinelczykom Jezusa (a także, nieintencjonalnie, spory bagaż naszych bakterii i wirusów), został przez nich zastrzelony z łuku.
Czyli tak: wstępnym warunkiem globalizacji jest elementarna ciekawość Innego – gdzie mieszka, jak wygląda, jakim językiem mówi, czym można się z nim wymienić i co można mu zabrać siłą. Temu tematowi w zasadzie jest poświęcona znakomita książka Schulza: to historia o odkrywaniu ludzi i świata. Oczywiście nie była to nigdy działalność ani bezinteresowna, ani nastawiona na czystą eksplorację – himalaiści zdobywający szczyty „dlatego że są” to bardzo świeża sprawa.
Ścieżki gwiazd
„Łowcy przygód w dalekich krainach” budują intelektualny pomost między kulturą popularną, w której zawsze pojawiały się „tajemnicze wyspy, odległe kontynenty i żeglarze przemierzający bezkres oceanu”, a refleksją nad długotrwałymi procesami historycznymi, rozwojem filozofii i nauki, zmiennością koncepcji człowieka, wreszcie: ewolucją wyobrażeń na temat geograficznego kształtu samej Ziemi. Wzorzec zachowań umożliwiający ludziom antyku podejmowanie wypraw odkrywczych i wędrówki w nieznane nie pojawił się nagle – on się wyłaniał ze skomplikowanej układanki interesów, ambicji, władzy i obyczaju. „Aby można było zrozumieć całą złożoność tych procesów, potrzebny jest nośny model analizy – pisze Schulz. – Konieczne jest wskazanie podstawowego wzoru, zestawu czynników, który wskaże drogę przez zagmatwaną różnorodność szeroko zakrojonej mobilności i wyjaśni, dlaczego niektóre społeczeństwa miały odwagę porzucić granice tego, co dobrze znane, a inne nie, dlaczego w określonych okresach i w określonych miejscach ludzie podejmowali to wyzwanie częściej. Nazywam ten wzór układem eksploracyjnym. Był on podstawą każdej brzemiennej w skutki wyprawy odkrywczej i sam w sobie wyjaśnia wiele pytań dotyczących tego, co czyni antyk tak wyjątkową epoką”.
Z czego się składał ów układ eksploracyjny? Z ryzykantów i wspierających ich społeczności, którym wymarsz w nieznane wydawał się czynem zasługującym na uznanie – co innego bowiem pieśni i mity, a co innego realna wyprawa, bo można z niej nie wrócić. Ryzykanci musieli mieć motywację – wyruszano zwykle w oczekiwaniu zysków, materialnych, politycznych, militarnych bądź prestiżowych.
Żadne z takich przedsięwzięć nie rozpoczynało się w gospodarczej czy społecznej próżni: „Wyprawy w dalekie kraje zawsze są przedsięwzięciem zbiorowym i już choćby dlatego sprawą polityczną. Odkrycia rzadko były rezultatem przypadku, zjawisk przyrodniczych czy woli bogów; wynikały raczej z kompleksowych decyzji, które wykluwały się w ramach politycznego ładu i społeczno-ekonomicznego otoczenia, istotnych dla sukcesu ekspedycji” – zauważa autor.
Kolejnym składnikiem była wiedza – przekazywana wśród żeglarzy początkowo ustnie i za pomocą specyficznego kodu, który przyjął formę mitu i epickich opowieści: Schulz pokazuje, jak można próbować rozkodować „Odyseję” Homera przy założeniu, że jest ona także instrukcją postępowania na dalekich akwenach.
Za wiedzą szczegółową szły wyobrażenia przestrzenne organizatorów wypraw – inaczej mówiąc, ich pojęcie o geografii danego obszaru. „Żaden kapitan, żaden pirat, żaden przywódca kolonistów, a także żaden wódz nie wysyła swojej drużyny na zupełnie nieznane wody w poszukiwaniu zjaw. Musi mieć akceptowalne, wewnętrznie spójne, ogólne wyobrażenie o przybliżonym położeniu celu w stosunku do znanych obszarów i o prowadzącej do niego drodze, nawet jeśli bliższe dane i dokładna długość drogi są (jeszcze) nieznane”. Warto tu nadmienić, że starożytni zwykle nie kwestionowali kulistości Ziemi, potrafili Ziemię nawet – jak Eratostenes z Cyreny (275–195 r. p.n.e.) – wymierzyć z niezwykłą dokładnością.
Finalnie mamy środki techniczne i materialne, jakimi dysponowano: przede wszystkim statki zdolne pływać po pełnym morzu i niekoniecznie z wiatrem. Żeglarze potrafili obywać się bez precyzyjnych map oraz urządzeń pomiarowych. „Poszukiwana w takich sytuacjach umiejętność przekraczania otwartego morza bez kontaktu wzrokowego z lądem, a także pokonywania niemal bezkresnych odcinków na skraju najbardziej suchych pustyń opierała się na tym, że ludzie w czasach antycznych żyli w o wiele bliższym związku z naturą, a świat zwierząt, roślin i całą przyrodę nieożywioną odbierali zmysłami o wiele intensywniej niż człowiek współczesny. Pozycję określało się według «»ścieżki gwiazd» i «znaków natury» – na pełnym morzu na podstawie zapachu, koloru i temperatury wody, według wiatru i zjawisk atmosferycznych, obserwacji ptaków i ryb, obecności resztek roślinnych, a także na podstawie znanego u wszystkich kultur, praktykowanego także przez Hindusów i Polinezyjczyków, wypuszczania trzymanych na statkach ptaków-zwiadowców w celu określenia bliskości brzegów i lądów; na lądzie na podstawie ruchów wydm, charakterystycznych oznakowań czy form terenu”.
Multum Odyseuszy
Schulz rozpoczyna narrację w połowie II tysiąclecia p.n.e. – już wtedy we wschodnim basenie Morza Śródziemnego handlowano miedzią i ceramiką z Cypru, afrykańską kością słoniową i kłami hipopotamów, kananejską biżuterią oraz bałtyckim bursztynem. Kluczowa dla nas będzie jednak figura Odyseusza. A to z dwóch powodów. Po pierwsze dlatego, że – jak pisze autor – „uczynić poznawanie sednem pełnej przygód tułaczki to wynalazek grecki. Wyraża się w tym intelektualna ciekawość nowego i obcego. (...) Odyseusz nie jest magiem, zwyciężającym naturę i przeciwników tajemnymi siłami, lecz bohaterem, który dzięki sile swojej inteligencji i zdolności dostosowywania się do sytuacji radzi sobie z niebezpieczeństwami; dokładnie odwrotnie jest w hebrajskim eposie o exodusie, gdzie Mojżesz na polecenie Jahwe musi umacniać autorytet Boga za pomocą czarodziejskich trików”.
A po drugie z tego powodu, że Odyseuszy w tej epoce było więcej. Czy też może inaczej: w losie Odyseusza przeglądają się ówczesne rzeczywiste wyprawy, motywowane, rzecz jasna, chęcią zdobycia sławy oraz bogactw: sponsorowane przez faraonów fenickie podróże wzdłuż wschodniego wybrzeża Afryki bądź greckie i fenickie migracje na zachodni skraj Śródziemnomorza.
U Schulza zresztą rozmaitych kandydatów na Odyseuszy jest wielu również w czasach późniejszych – choćby Aristeasz, autor eposu „Arimaspea” z drugiej połowy VII w. p.n.e.: „Podczas gdy Homer każe Odyseuszowi opowiadać na dworze Feaków o swojej tułaczce, Aristeasz opisuje własną podróż na stepowe obszary północnego Pontu aż do ludu Hiperborejczyków. Warunkiem wstępnym takiej podróży mogłoby być sensacyjne ustalenie greckich kolonistów, że Morze Czarne w przeciwieństwie do wyobrażeń Homera jest morzem śródlądowym. «Arimaspea» jest pierwszym świadectwem prawdziwego odkrywcy, który już nie przemierza mórz na statku, lecz po przeprawieniu się na północny brzeg Morza Czarnego ruszą drogą lądową ku wewnętrznym obszarom Azji Środkowej”. Albo żyjący na przełomie VI i V w. p.n.e. Kartagińczyk Hannon, który dotarł do wybrzeży dzisiejszego Senegalu, a być może również do Kamerunu. Z pewnością za kogoś takiego mógł być uznany Pyteasz z Massalii, który w okolicach roku 325 p.n.e. dopłynął do Wysp Brytyjskich, prawdopodobnie na Islandię, a także – co niewykluczone – w bliskie nam rejony Morza Północnego i Bałtyku. Pyteasz był odkrywcą nowego typu – wędrował, rzecz jasna, w sprawach handlowych, ale postępował jak naukowiec. „W postaci Pyteasza łączy się zatem geograficzna i astronomiczna uczoność IV w. p.n.e. z napędzaną przez interesy handlowe ambicją odkrywcy”. Mierzył, obserwował, zbierał informacje. „Zatrzymywał się na wybrzeżu (Brytanii) i organizował wypady w głąb lądu, nie tylko żeby dowiedzieć się więcej o autochtonach, lecz także, żeby w południe w dniu przesilenia letniego przeprowadzić pomiary wysokości Słońca i wyliczyć, jak daleko od Massalii (dzisiejszej Marsylii – red.), dotarł na północ; pomiarów dokonano prawdopodobnie na wysokości dzisiejszego Cambridge i Dundee oraz na wyspie Man, już na wysokości Irlandii Północnej” – wspomina Schulz.
Kto jest człowiekiem
Ale książka niemieckiego starożytnika nie jest, rzecz jasna, przeglądem biografii kolejnych odkrywców – jest przede wszystkim kopalnią informacji: o greckich, perskich, egipskich czy indyjskich koncepcjach geograficznych, o gładkim przenikaniu się sfer mitu i rzeczywistości (podróżnicy rzeczywiście docierali w miejsca, które powszechnie uważano praktycznie za zaświaty), o zderzeniach i przenikaniu się kultur Śródziemnomorza i Wschodu, zwłaszcza w epoce hellenistycznej po podbojach Aleksandra Wielkiego (on także, wraz z Juliuszem Cezarem, ma status wybitnego eksploratora) – zdarzyli się bowiem i buddyjscy królowie greckiego pochodzenia panujący w Indiach. Są u Schulza także niezwykle ciekawe passusy o greckiej protoantropologii czasów antyku – żeby móc odkryć drugiego człowieka, trzeba go najpierw w ogóle uznać za człowieka, i Grecy opracowali pewien, oparty na koncepcjach centrum i peryferii, system pojęciowy, który ustalał takie kryteria. Jego dalekim echem są wszystkie te opowieści o cynocefalach (psiogłowcach), monopodach (jednonożcach) i cyklopach – to rozmaite metafory człowieczeństwa granicznego, peryferyjnego, nieznanego.
W II w. n.e. – jak już było wspomniane – świat antyczny od Zatoki Gwinejskiej po Japonię został już w zasadzie połączony stałymi i stabilnymi szlakami komunikacyjnymi oraz handlowymi. Oczywiście handlowano także ludźmi – to zawsze był opłacalny towar. W każdym razie pojawia się pytanie o to, dlaczego starożytni, chociaż technicznie byli gotowi, nie ruszyli przez Atlantyk do Indii (i nie wpadli przy okazji na Amerykę); Krzysztof Kolumb miał przecież pod koniec XV w. pełną świadomość, że realizuje scenariusz precyzyjnie nakreślony w antyku.
Zdaje się, że – jak sugeruje Schulz – zabrakło motywacji, co było, paradoksalnie, pochodną konglomeratu kwitnącej, globalnej gospodarki i skutecznego sprawowania władzy. „Dopóki zaopatrywanie zachodniej części basenu Morza Śródziemnego w metale szlachetne i produkty z dalekiej Azji funkcjonowało tak bezproblemowo, a zaopatrzenie biedniejszych prowincji w produkty rolne było zabezpieczone tak jak w okresie rozkwitu imperium, po prostu nie było konieczności, by ważyć się na podróż na zachód przez Atlantyk. Koszty takiej wyprawy i ryzyko z nią związane wydawały się zbyt duże w porównaniu z ewentualnymi korzyściami, jakie obiecywało ominięcie pośredników handlowych i opłat celnych” – pisze autor. „Nie było też (na Zachodzie!) żadnych religijnych czy społecznych bodźców – takich jak późnośredniowieczny zapał misyjny lub nadzieja, że dzięki morskim odkryciom będzie można podwyższyć swój status społeczny – które mogłyby zrównoważyć brak przymusu ekonomicznego. Przede wszystkim jednak – i to jest czynnik decydujący – brakowało odpowiedniego politycznego układu sił, państwowego wsparcia i zainteresowania władców, którzy staliby się prekursorami szeroko zakrojonych podróży odkrywczych, zwłaszcza na morzu i na Zachodzie” – dodaje.
Po raz kolejny okienko – na Zachodzie – otworzyło się dopiero 1300 lat później.
Ale Ameryka, o czym zresztą w średniowiecznej Europie wiedziano (pisał o tym w XI w. niemiecki kronikarz i geograf Adam z Bremy), zakosztowała już wcześniej odwiedzin ze Starego Kontynentu. Z inicjatywy i w wykonaniu wikingów.
Nienasycone Chiny
Teza „Roku 1000” Valerie Hansen jest mniej więcej taka, że zachodni Europejczycy w XV w. – gdy nastał czas wielkich ekspedycji – przyszli w zasadzie na gotowe. Świat ogarnięty był fermentem zmian już od 500 lat. Wikingowie też stanowili część tego fermentu – migracji, najazdów, kolonizacji, wojen religijnych, ale też owocnej współpracy handlowej – i to zarówno wówczas gdy na początku XI w. próbowali osiedlić się na lesistych brzegach Ameryki Północnej (brzydko potraktowali miejscowych, więc szybko musieli się stamtąd wynieść), jak i wówczas gdy terroryzowali Europę Północną oraz kolonizowali Ruś (zostając w krótkim czasie rządzącą elitą tamtejszego społeczeństwa).
Czytany po książce Schulza „Rok 1000” początkowo irytuje pewną dezynwolturą w traktowaniu ciągłości historycznej – tradycja antyczna, która przetrwała przecież zarówno w europejskim średniowieczu, jak i w świecie arabskim bądź indyjskim, jest tu pomijana, trochę tak, jakby przed owym magicznym rokiem 1000 nic specjalnego się w dziejach globu nie działo i trzeba było wszystko wynaleźć do nowa. To oczywiście dramatyczne uproszczenie. Nie oglądajcie też uważnie map u Hansen – bywają dziwacznie nieporadne w swoim mieszaniu (źle przedstawionych) danych współczesnych i historycznych.
Szczęśliwie im dalej od Europy, tym w tej książce robi się ciekawiej: fascynujące są zarówno passusy o kulturowej integralności obu Ameryk (Majowie i Aztekowie nigdy na oczy nie widzieli Inków, ale używali ich wynalazków technicznych), jak i wnikliwa analiza systemu handlu niewolnikami w Eurazji i Afryce. Afryce – która była w owym czasie potężnym dostarczycielem cennych kruszców, a jej królowie plemienni zbijali niesłychane fortuny – także poświęcono tu sporo miejsca. Jednak najbardziej pouczające fragmenty „Roku 1000” dotyczą Azji Środkowej i Wschodniej. Po pierwsze Hansen opowiada, w jaki sposób przebiegała polityczna ekspansja islamu i gdzie z różnych przyczyn musiała się zatrzymać. Po drugie daje nam niesamowity obraz Chin – zamieszkiwanych w tamtej epoce przez ponad połowę ludności świata – jako nienasyconego rynku pożądającego luksusowych towarów z Europy, Arabii, Afryki, Indii i Indochin, napędzającego w ten sposób światową koniunkturę. Monsunowy szlak morski łączący Afrykę Wschodnią, Zatokę Perską, Indie, Cejlon, Kambodżę, Sumatrę i Chiny był u zarania poprzedniego tysiąclecia istną wodną autostradą. Wystarczyło dokleić się do niego z którejś ze stron, by wziąć udział w jednym z najbardziej dochodowych przedsięwzięć w historii ludzkości. Co Europa ostatecznie uczyniła (a może: wróciła tam, gdzie była w II w. n.e.) – na swoje szczęście i nieszczęście wszystkich innych.
Valerie Hansen, „Rok 1000. Jak odkrywcy połączyli odległe zakątki świata i rozpoczęła się globalizacja”, przeł. Tomasz Hornowski, Rebis 2021
Raimund Schulz, „Łowcy przygód w dalekich krainach. Wielkie pionierskie podróże i wiedza antyku o świecie”, przeł. Bartosz Nowacki, PIW 2020
Reklama
Reklama