Już w czasach demokratycznej euforii lat 90., gdy „wracaliśmy do Europy”, Larry Wolff mówił jasno: bardzo trudno będzie skleić to, co zostało niesprawiedliwie rozcięte, i to nie w Jałcie, ale 200 lat wcześniej, w epoce oświecenia.

Dla czytelnika zainteresowanego naszym zakątkiem Europy, a w szczególności skomplikowaną historią idei środkowoeuropejskiej, wydawana przez krakowskie Międzynarodowe Centrum Kultury – pod redakcją Jacka Purchli – seria Biblioteka Europy Środka to autentyczny skarb. Książki we wspomnianej serii ukazują się od 11 lat, to już blisko 20 tytułów, w tym tak bliskie memu sercu tomy jak „Słowacy. Stulecie dłuższe niż sto lat” L’ubomíra Liptáka, „Czechy. Instrukcja obsługi” Jířiego Grušy czy „Dlaczego Rumunia jest inna?” Luciana Boii.
Amerykańskiemu historykowi Larry’emu Wolffowi (rocznik 1957) MCK wydał już w tym roku jedną pracę, „Ideę Galicji. Historię i fantazję w habsburskiej kulturze politycznej”, teraz publikuje jego najgłośniejszą książkę: „Wynalezienie Europy Wschodniej”, która oryginalnie wyszła w USA przed ćwierćwieczem, a pisana była w zasadzie jeszcze przed przełomem geopolitycznym 1989 r. To nadaje rozległemu esejowi Wolffa dodatkowy smaczek – już w czasach demokratycznej euforii lat 90., gdy „wracaliśmy do Europy”, Wolff mówił jasno: bardzo trudno będzie na równych prawach skleić to, co zostało niesprawiedliwie rozcięte, i to nie w Jałcie i Poczdamie, ale 200 lat wcześniej, w epoce oświecenia. Ale zanim zostało rozcięte – zanim Europa Wschodnia stała się gorszym, brudnym, chaotycznym i nieucywilizowanym doppelgängerem Zachodu, ktoś musiał ją wymyślić jako koncept: polityczny, filozoficzny, antropologiczny bądź po prostu kartograficzny. O tym właśnie rysowaniu – a może przerysowywaniu na nowo – mapy Europy w XVIII w. traktuje książka Wolffa.
Tylko knut
W europejskiej przestrzeni symbolicznej – twierdzi Wolff – wschód kontynentu aż do wieku świateł nie był definiowany jako Wschód – po prawdzie, nie wiedziano nawet, gdzie kończy się Europa, a gdzie zaczyna Azja, i nie było to przedmiotem głębszych refleksji. Podstawowym wymiarem geopolitycznym Europy wczesnej nowożytności była oś Północ-Południe, Śródziemnomorze kontra barbarzyńcy, odziedziczone jeszcze po starożytności, i nawet niektórzy z owych „barbarzyńców” przyjmowali to za pewnik – cesarz niemiecki musiał dla pełnej legitymizacji swojej władzy podkreślać, że jest głową Świętego Cesarstwa Rzymskiego Narodu Niemieckiego. W tym układzie współrzędnych zarówno Polska, jak i Rosja były, wraz ze Skandynawią, ziemiami Północy. Z kolei na Węgrzech, ze względu na okupację turecką, zaczynał się Orient, który był dla Europejczyków nieco innym konglomeratem pojęć i skojarzeń niż późniejszy Wschód – w każdym razie Bałkany budziły wśród wędrowców specyficzne oczekiwania: w 1717 r. lady Mary Wortley Montagu podróżowała z Wiednia do Konstantynopola, gdzie jej mąż miał objąć funkcję angielskiego ambasadora. W Belgradzie „za najciekawsze spotkanie, o którym z entuzjazmem napisała do Pope’a, uznała rozmowę z goszczącym ją Achmetem Begiem, który «wyjaśnił mi wiele strof arabskiej poezji». Bardzo jej się spodobał sposób wyrażania miłości w tych wierszach: «Sprawiły mi tak wielką przyjemność, że gdybym miała tu spędzić kilka miesięcy, to chyba nauczyłabym się arabskiego». A zatem w 1717 r. Belgrad nadal wydawał się oczywistym miejscem do nauki arabskiego”.
Co zdecydowało o tym, że z Północy wylądowaliśmy na Wschodzie, a Szwecja dziwnym trafem przesunęła się na Zachód, podobnie jak Wiedeń względem Pragi (choć leży na wschód od niej)? Odpowiedź jest skomplikowana – Wolff poświęca jej opasłe, 600-stronicowe tomiszcze – ale można ją pewnie skondensować w taki oto sposób: decydujące było, po pierwsze, ambitne wejście Rosji na militarną i polityczną mapę Europy, przy jednoczesnym powolnym wycofywaniu się Osmanów z naszego kontynentu. Po drugie – pragnienie oświeceniowych philosophes, by nie tylko uporządkować wiedzę i nadać jej naukowy rygor, lecz także by projektować ustroje polityczne i obdarowywać tymi projektami co bardziej niedorozwinięte narody. Po trzecie – chęć znalezienia przez oświeceniową Europę jakiegoś nowego, bardziej przydatnego punktu odniesienia dla własnej tożsamości.
Wolff nazywa Europę Wschodnią „wynalazkiem”, bo nie chodzi w tym wypadku o odkrycie, że coś istnieje na rubieżach cywilizacji („cywilizacja” to też XVIII-wieczny koncept), lecz o znalezienie nowego sposobu spożytkowania tego czegoś. Sporą część książki Wolffa wypełniają analizy relacji z podróży na Wschód – podróżowali księża, dyplomaci i ich żony, filozofowie i nauczyciele, poszukiwacze przygód, podróżowali nawet śmiałkowie, którzy nie ruszyli się z własnego pokoju na francuskiej czy angielskiej prowincji (na pewnym etapie tworzenia się kulturowego wizerunku Wschodu, w drugiej połowie XVIII stulecia, był on już tak powszechnie znany i usystematyzowany, że dało się bez trudu odbyć taką wędrówkę we własnej głowie). Podróże te – czy to rzeczywiste, czy to wyimaginowane – mają wiele punktów wspólnych, skrupulatnie wyodrębnionych przez Wolffa. To m.in. dwuznaczna fascynacja Rosją Piotra I i Katarzyny II rozumianą jako eksperyment społeczny, polegający na odgórnym, absolutystycznym wydźwignięciu ludu ze stanu pierwotnej dzikości (albo dzieciństwa – chłopi rosyjscy to „brodate dzieci”) ku oświeceniu; Rosja zarazem przyciąga racjonalne umysły i budzi obrzydzenie, staje się w oczach Zachodu przestrzenią uzasadnionego, prawomocnego okrucieństwa, bo przecież, co konstatują liczni goście z Francji, na dzikusach da się wymusić posłuszeństwo tylko knutem. Przybyszy intryguje niewolnicze przywiązanie chłopów do ziemi i właściciela, zadziwia ich bezmiar nieuporządkowanej przestrzeni, nędza miast i wiosek, ciemnota, brud, brak dróg, a jednocześnie wyszukana, sztuczna dworskość Petersburga. Starej, grecko-prawosławnej kultury Rusi nie zauważają – bo widzą tylko to, co chcą zobaczyć. Niektórzy – jak Casanova – poszerzają granice osobistej wolności cudzym kosztem, nabywając w Rosji za gotówkę niewolnice seksualne: to, czym gardzimy jako ludzie cywilizowani, bywa nader pociągające, gdy nagle jest dozwolone. Inni z zadowoleniem stwierdzają, że dopiero na tle Wschodu widać, jakie szczęście, dobrobyt i harmonia przypadły w udziale Zachodowi.
Wolff pokazuje, w jaki sposób „Europa Wschodnia” – kompleks pojęciowy, który sankcjonuje tereny Polski, Rosji, Ukrainy, Węgier czy Mołdawii jako gorsze, nierozwinięte, brudne, upośledzone, ogarnięte anarchią i chaosem, „scytyjskie” bądź „tatarskie” najpierw stał się kulturowym komunałem, a potem, dla przykładu, posłużył Katarzynie II czy Fryderykowi Wielkiemu za usprawiedliwienie rozbiorów Rzeczypospolitej, w którym to dziele żywo wspierał ich najbardziej wpływowy filozof oświecenia, czyli Wolter, krytyk absolutyzmu na własnym podwórku i piewca tegoż absolutyzmu w odniesieniu do narodów niższej kategorii. Nie ma żadnego przypadku w tym, że w 200 lat później żelazna kurtyna zapadła po II wojnie światowej niemal dokładnie po linii, jaką philosophes et cartographes wykoncypowali w XVIII w., by oddzielić to, co lepsze, od tego, co gorsze. Podobnie nie ma przypadku w tym, że Europa Wschodnia szybko stała się jednorodnym, „egzotycznym” terytorium dla kultury popularnej – Bram Stoker pod koniec XIX w. osiedla swojego wampirycznego hrabiego w górach Transylwanii, a nie, powiedzmy, w Pirenejach.
Wspólny korzeń
Oczywiście książki z tak mocną tezą należy czytać ostrożnie. Niekiedy można odnieść wrażenie, że Wolff wybiera sobie z relacji podróżnych i dyplomatycznych to, co mu pasuje do koncepcji. Nie da się też zaprzeczyć, że kraje ówczesnego wschodu Europy, w tym Polska, miały istotne problemy ze swoim modelem społeczno-gospodarczym (w tym: z niewolnictwem chłopów). To są jednak detale – w książkach o historii idei chodzi o idee, a w ideę o nierównowadze cywilizacyjnej między Zachodem a Wschodem uwierzono po obu stronach niewidzialnej granicy. Późnym, choć bardzo niebezpiecznym dzieckiem tego podziału był imperialny nazizm, który rościł sobie prawo do czystek etnicznych na Wschodzie w imię eugenicznej higieny cywilizacyjnej.
Wyjątkowo parszywe oblicze wschodnioeuropejskiego nacjonalizmu także bierze się stąd, że ów nacjonalizm czerpie paliwo z owej dychotomii. Wolff pokazuje, że zarówno prozachodnia tęsknota za Europą, jak i antyeuropejski resentyment wyrastają z tego samego korzenia. Na zadawnione pretensje pod adresem luminarzy racjonalizmu i oświecenia już trochę za późno (sami sobie ściągnęli na głowy kataklizm pod postacią rewolucji francuskiej), ale gdy się zna tę historię, łatwiej zrozumieć choćby populistyczne argumenty, jakie padają w sporze o powiązanie budżetu Unii Europejskiej z praworządnością.