Gdzieś około 2017 r. brałem udział w dziennikarskiej dyskusji. Rzecz się działa w Niemczech, ale na sali byli ludzie z różnych krajów: od Rosji po Amerykę. Ostro wtedy pokłóciłem się z pewną publicystką „New York Timesa”.
Pytanie brzmiało: czy publicysta powinien pisać to, co chce usłyszeć jego czytelnik? Czy powinien utwierdzać go w przekonaniu, że wybrana przez niego strona tożsamościowego konfliktu jest tą słuszną? Czy właśnie przeciwnie, powinien cały czas wprawiać swojego czytelnika w poczucie, że może jednak druga strona ma trochę racji? I że on sam popadł w pułapkę błogiego samoutwierdzenia. Z rozczarowaniem przyjąłem, że ważne pióro najsłynniejszej gazety świata jest za tą pierwszą opcją. Publicystka uważała, że nadszedł czas walki, wróg jest jasno określony (to oczywiście populizm i Donald Trump), więc nie ma tutaj miejsca na żadne fanaberie. Co było tym smutniejsze, że jechałem na to spotkanie z nadzieją na zaczerpnięcie odrobiny oddechu po ciągnących się od lat bojach medialnych w Polsce – z grubsza dotyczących tego samego.
Od tamtej pory sytuacja się jeszcze bardziej – mam wrażenie – zaostrzyła. W mediach (Polska nie jest tu tak zasadniczo różna od Stanów) jest coraz mniej miejsca na publicystykę mnożącą w głowie własnego czytelnika wątpliwości. Zdaniem większości medialnych decydentów trwa wojna. A na wojnie do wroga się strzela, nie zaś próbuje go zrozumieć.
Matt Taibbi, „Nienawiść sp. z o.o. Jak dzisiejsze media każą nam gardzić sobą nawzajem”, przeł. Tomasz S. Gałązka, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2020
Nowa książka Matta Taibbiego jest dowodem, że nie wszyscy dali się zapędzić do okopów. „Nienawiść sp. z o.o.” to nie analiza ani nawet esej. To lament. Głos sprzeciwu ważnego przedstawiciela amerykańskiego establishmentu dziennikarskiego. Nie wszystko będzie tu dla postronnego czytelnika zrozumiałe. No, chyba że mocno siedzi w amerykańskich mediach i rozróżnia nie tylko tytuły prasowe i nazwy najważniejszych stacji telewizyjnych, ale też gospodarzy popularnych late night shows czy ważnych prezenterów (anchors) programów informacyjnych. Nawet jeśli nie wiesz, drogi czytelniku, czym różni się Rachel Maddow od Tuckera Carlsona, i tak nie ma większego znaczenia. Szybko wyłapiesz, że opisane w „Nienawiści...” problemy są uniwersalne. A na pewno wiele z nich da się przełożyć na realia naszego podwórka.
Jakie to będą zbieżności? Jest ich bardzo wiele. Tresowanie widzów w ciągłej nienawiści do tej drugiej strony. Najlepiej okraszone deklaracjami troski o „dobro wspólne”, „demokrację”, „wolność słowa” czy „obronę uciskanych mniejszości”. Ugruntowywanie przekonania, że istnieją tylko dwie ideologie, których walka jest sprawą fundamentalną, a wszyscy muszą się opowiedzieć po jednej albo po drugiej stronie. Kolportowanie poglądu, że wszystkiemu zawsze są winni „tamci”. Nigdy zaś nie jesteśmy winni „my”. My się przecież tylko bronimy. To tamci nas atakują. Nasz przeciwnik to współczesna inkarnacja Adolfa Hitlera. Tak, tak. Jeszcze niedawno obowiązywało (głównie jako zasada dobrych praktyk w internetowych dyskusjach) tzw. prawo Godwina głoszące, że pierwszy, który porównuje swojego adwersarza do przywódcy Trzeciej Rzeszy, automatycznie przegrywa starcie. Ale ostatnio coraz więcej osób twierdzi, że sam Godwin w obliczu trumpizmu odwołał swoje prawo, więc teraz wolno wszystko. I tak dalej. Brzmi znajomo? No właśnie.
Poczytajcie więc Taibbiego. I miejmy nadzieję, że jego drogą pójdą inni dziennikarze. To znaczy przestaną być żołnierzami świętej wojny. A staną się ludźmi myślącymi krytycznie. Oby.