Osoba Mo Yana, tegorocznego literackiego noblisty, drugiego chińskiego pisarza uhonorowanego tą nagrodą, otwiera pole do dyskusji o związkach pisarstwa i polityki. Ale nie można przy tym zapominać, że nagrodzono twórcę bez wątpienia wybitnego

Na początek przyczynek do dziejów medialnej głupoty w Polsce. Kiedy na początku października komitet noblowski ogłosił swój werdykt, rozpoczęła się jak zwykle dzika newsowa gonitwa, tym razem wszakże nieco utrudniona, ponieważ książki noblisty przeczytał mało kto, chociaż od lat dwie jego głośne (i znakomite, trzeba dodać) powieści były dostępne po polsku. Pośpiech i niewiedza nie są najlepszymi sprzymierzeńcami sumiennego dziennikarstwa – kiedy brak informacji, wygrywają memy. Memem, który wygrał w niechlujnie posklejanych depeszach o nagrodzie dla Mo Yana, była fraza „dali Nobla komuniście”. I to właśnie zostanie zapamiętane, jak wszelkie tego rodzaju idiotyzmy. Tymczasem, rzecz jasna, sprawa nie jest taka prosta – i przez to wydaje się jeszcze ciekawsza.

Istotnie mamy tu do czynienia z drażliwym politycznym kontekstem: chińskie gazety i portale z dumą ogłosiły, że Mo Yan (czytaj: Mo Jen) jest pierwszym Chińczykiem z ChRL, który otrzymał Literacką Nagrodę Nobla, przemyślnie nie wspominając o tym, że w 2000 roku szwedzcy akademicy wyróżnili w ten sam sposób pisarza i dramaturga Gao Xingjiana, który wyemigrował z Chin do Francji pod koniec lat 80., a w momencie przyznania Nobla miał już francuskie obywatelstwo. Z kolei w 2010 roku brzydki numer wykręcili chińskiej egzekutywie Norwegowie – Pokojowa Nagroda Nobla powędrowała do Liu Xiaobo, wybitnego działacza praw człowieka, weterana ruchów studenckich rozbitych w 1989 roku na pekińskim placu Tiananmen i notorycznego więźnia politycznego. Wydawać by się więc mogło, że tegoroczna decyzja komitetu jest szczególnego rodzaju gestem dyplomatycznym – Mo Yan to pisarz w Państwie Środka znany, publikowany i całkowicie, można rzec, legalny. Nagroda wywołała zresztą ostrą (i po części zrozumiałą) krytykę w środowisku chińskich dysydentów, którzy oskarżyli świeżo upieczonego noblistę o oportunizm i jawne wspieranie komunistycznego reżimu. Ten wizerunek byłby całkiem klarowny, gdyby nie jeden drobiazg: literatura.

Mamy bowiem do czynienia z twórcą nietuzinkowym i praktycznie niepodrabialnym, łączącym literackie tradycje Zachodu i Wschodu, obdarzonym surrealistyczną wyobraźnią i smolistym poczuciem humoru. Wydawnictwo W.A.B. wznawia właśnie „Krainę wódki” oraz „Obfite piersi, pełne biodra” – każda z tych książek pokazuje inną twarz Mo Yana. „Kraina wódki” zaczyna się jak osobliwy kryminał. Oto zmęczony życiem śledczy udaje się na wieś, by przeprowadzić śledztwo w sprawie pogłosek, jakoby miejscowi notable podczas orgiastycznych uczt spożywali pieczone niemowlęta płci męskiej. Wpada jednak w wir absurdalnych wydarzeń podlewanych obficie alkoholem, z którego słynie ten zapyziały zakątek Chin, i w pewnym momencie nie jest już w stanie odróżnić prawdy od mitu, rzeczywistości od iluzji, zbrodni od sarkastycznego żartu. Tej historii towarzyszy drugi wątek: pisarz Mo Yan koresponduje ze swoim fanem, początkującym twórcą z prowincji, przemądrzałym i namolnym grafomanem. Równoległe narracje coraz silniej zbliżają się ku sobie, wzajemnie się przenikają i komentują, zaś czytelnik łapie się na tym, że jest zagubiony i wywiedziony w pole niczym ów nieszczęsny pekiński śledczy.

Mo Yan kpi tu z nowej czerwonej arystokracji, nabija się z fetyszyzmu, jaki towarzyszy w Chinach czynności jedzenia, wreszcie używa w swojej upozowanej na horror satyrze metafory kanibalizmu, by poddać wielostronnej krytyce stosunki społeczne w komunistycznym imperium. Z kolei w „Obfitych piersiach, pełnych biodrach” odwołuje się do konwencji wielopokoleniowej sagi, relacjonując dzieje pewnego wiejskiego rodu z prowincji Szantung. Czyni to jednak nie wedle reguł pisarstwa historycznego, lecz raczej w duchu prozy Marqueza czy Faulknera (na co zwrócił uwagę w swojej laudacji Komitet Noblowski, określając twórczość Mo Yana mianem „halucynacyjnego realizmu”). Towarzyszymy rodzinie Shangguan, począwszy od powstania bokserów w 1900 roku, przez czasy inwazji wojsk japońskich, aż po rewolucję kulturalną i reformy Deng Xiaopinga, obserwując proces rozpadu starego patriarchalnego świata. Mo Yan kreuje swój monumentalny literacki fresk bez żadnych zahamowań – kolejne społeczne katastrofy nadciągają z niewzruszoną siłą naturalnych kataklizmów, wydarzenia rzeczywiste mieszają się z baśniowymi, skrajnemu naturalizmowi towarzyszy liryczna poezja, powadze wtóruje złośliwa ironia.

Być może chińska cenzura nie maltretuje książek Mo Yana, bo uważa je za zbyt trudne, zbyt wyrafinowane, aby mogły zagrozić światopoglądowi przeciętnego odbiorcy. Z pewnością też bezpieczne politycznie (choć nie literacko) wybory Mo Yana są silnie zdeterminowane jego życiową drogą. Urodził się w 1955 roku w prowincji Szantung jako Guan Moye. Mo Yan to jego pseudonim artystyczny, który podsumowuje swoistą strategię przetrwania w państwie terroru, bo można go, co znamienne, przetłumaczyć jako „Nie mów” albo „Milcz”. Ponieważ był dzieckiem ubogich rolników, miał niewielkie szanse na porządną edukację, pracował jako pastuch, w czasie rewolucji kulturalnej porzucił szkołę, by zatrudnić się w tłoczni oleju. Następnie, podążając utartą – i jedyną możliwą – ścieżką społecznego awansu, wstąpił do armii. Kiedy na początku lat 80., u zarania okresu reform, które ostatecznie uczyniły Chiny gospodarczą potęgą, zaczynał karierę pisarską, nadal był oficerem. Oficerem politycznym, podkreślmy. Choćby to potwierdza, że trudno odczytywać chińskie realia wedle prostych czarno-białych schematów.

Sławę przyniosła Mo Yanowi powieść „Czerwone sorgo” (1987), zekranizowana przez Zhanga Yimou. Na polską edycję czeka zresztą nie tylko ta książka, lecz także wiele innych –W.A.B. zapowiedziało już ofensywę wydawniczą firmowaną nazwiskiem Mo Yana, pozostaje tylko uzbroić się w cierpliwość. Ciekawe, że o entuzjastycznej recepcji twórczości tegorocznego noblisty na Zachodzie zadecydował w zasadzie jeden człowiek: amerykański sinolog i tłumacz Howard Goldblatt, który przyswoił jego powieści angielszczyźnie – albo, jak złośliwie zauważa w wywiadzie dla „Deutsche Welle” profesor Wolfgang Kubin z Uniwersytetu w Bonn, napisał je od nowa, lepiej. Pominąwszy te środowiskowe uszczypliwości, trzeba niewątpliwie zadać sobie jedno konkretne pytanie: czy Mo Yan to pisarz rzeczywiście unikalny, czy może wielu mu podobnych wciąż czeka na odkrycie, on zaś po prostu miał szczęście?