„Brudne serca” Anny K. Kłys to książka wstrząsająca. Czy da się rozliczyć przeszłość, z której trudno cokolwiek zrozumieć?

To nie jest monografia historyczna – to jest zapis dziennikarskiego śledztwa dotyczącego spraw, o których wszyscy w Polsce chcielibyśmy zapomnieć albo przynajmniej dla świętego spokoju wtłoczyć je w którąś ze schematycznych narracji o przeszłości. Anna K. Kłys burzy ów święty spokój, stawiając tezę, że żadna z tych narracji o gorących latach tuż po II wojnie światowej nie jest i nie może być prawdziwa. Ani ta, którą głosiła propaganda PRL-u – o ambitnej ludowej demokracji walczącej z terrorystycznymi bandami. Ani ta, którą zaczęto rozpowszechniać po upadku komunizmu – o dzielnych leśnych chłopcach, którzy nie mogli się pogodzić z kolejną okupacją Polski i ruszyli na straceńczą wojnę z Sowietami. Ani ta, w której sprawcami wszelkiego zła byli obcy najeźdźcy z czerwoną gwiazdą na czapkach.

Wiadomo, że historię pisze się wciąż od nowa, że jest to dziedzina wielce plastyczna i podatna ideologicznie, że bywa orężem w walce o rząd dusz albo narzędziem terroru. Co się jednak dzieje, gdy człowiek na własną rękę, omijając wszystkie wytyczne i reguły, wszystkie interpretacje i spory, zanurza się w archiwalnej materii, próbując raz jeszcze poskładać obraz w całość? Czy ten obraz w ogóle daje się poskładać? Odpowiedź brzmi – nie daje się. Spojrzenie laika jest tu bezcenne: zawodowy historyk szukałby rozwiązań systemowych, laik (a Anna Kłys, dziennikarka, startuje właśnie z pozycji ciekawskiego laika) po prostu przygląda się ludzkim losom.

„Brudne serca” mają dwóch głównych bohaterów: dwudziestoparoletniego milicjanta Stanisława Cichoszewskiego i niewiele starszego od niego funkcjonariusza UB Jana Młynarka. Rzecz rozgrywa się w Wielkopolsce, tuż po wojnie. Milicjant Cichoszewski w obronie gwałconej kobiety zabił sowieckiego oficera, uciekł z więziennego transportu i musiał się ukrywać. Wciągnięty w gówniarską, chojracką konspirację, z której – podobnie jak reszta jej uczestników – niewiele rozumiał, bohaterskim leśnym partyzantem był, o ironio, przez jeden dzień: został ranny podczas napadu na posterunek, aresztowano go, wydano wyrok śmierci. Wyrok wykonał Jan Młynarek, etatowy kat lokalnej UB, szary człowiek marzący o karierze leśnika, kompulsywnie piszący wciąż odrzucane podania o zwolnienie go ze służby, drobny kombinator i frustrat.

To punkt wyjścia do opowieści o czasach totalnego chaosu i bezprawia, opisanych już zresztą bardzo udanie przez Marcina Zarembę w wydanej nie tak dawno „Wielkiej trwodze”. Ale Kłys interesuje trochę co innego niż Zarembę – nie szeroka panorama, lecz bliskie ujęcia. Portrety. Próby zrozumienia indywidualnych motywacji. Co kierowało młodymi mężczyznami, gdy decydowali się wykopać z ziemi strzelbę i ruszyć do lasu – miłość ojczyzny czy może szczeniacka adrenalina? Dlaczego oni również, podobnie jak ci, których nienawidzili, kradli na potęgę i mordowali z zimną krwią niewinnych ludzi? Z jakiego powodu komunistom udało się tak szybko i łatwo stworzyć wśród zwykłych Polaków sieć funkcjonariuszy, agentów i donosicieli? Co odróżniało bohatera od zbrodniarza? Czemu torturowano, zabijano i zamykano w obozach niemieckie kobiety i dzieci? Dlaczego ludzi ogarnęło tego rodzaju anarchistyczne szaleństwo? I wreszcie – z jakiej przyczyny całą tę historię przykryto potem fałszywą mitologią, a raczej konkurującymi mitologiami? Ze wstydu?

Dominującym kolorem w tej książce jest nieprzenikniona szarość. A puenta przypomina tę z „Wydania poprawionego” Pétera Esterházyego: Kłys przypadkiem, podczas przeglądania dokumentów, dowiaduje się, że jej własny ojciec był przez dwie dekady pracownikiem bezpieki. Każdy ma w Polsce trupa w szafie? Chyba tak, co przedkładam pod rozwagę prawicowym pogrobowcom bolszewickich nagonek i wyznawcom genetycznego patriotyzmu.

Brudne serca. Jak zafałszowaliśmy historię chłopców z lasu i ubeków | Anna K. Kłys | Wielka Litera 2014 | Recenzja: Piotr Kofta | Ocena: 5 / 6