Gavin Extence, którego okrzyknięto wschodzącą gwiazdą brytyjskiej literatury, opowiada o tym, co w książkach ceni najbardziej i dlaczego oddał hołd Kurtowi Vonnegutowi.

Czy to prawda, że z pańskim nazwiskiem wiąże się dość niezwykła historia?

Owszem. Mój dziadek, który mieszkał na południowym wybrzeżu Anglii, opowiadał mi, że naszymi przodkami byli hiszpańscy piraci. Nie mam pojęcia, czy ta historia jest prawdziwa, ale to możliwe. W każdym razie chętnie ją opowiadam, kiedy ktoś pyta o pochodzenie naszego nazwiska.

W pańskiej rodzinie byli wcześniej pisarze?

W moim domu zawsze czytało się dużo książek. Mama jest zapaloną czytelniczką, od najmłodszych lat byłem więc otoczony książkami. Nie jestem pierwszym pisarzem w rodzinie. Mój dziadek, ten sam, który opowiedział mi historię o piratach, opublikował książkę kilka lat przede mną. Miał wtedy 88 lat. To były jego wspomnienia z czasów drugiej wojny światowej, kiedy był na Bliskim Wschodzie.

Zadebiutował pan jako trzydziestolatek. Zamiast szukać pracy w korporacji, po kilka godzin dziennie pisał pan powieść, nie mając żadnej gwarancji, czy okaże się sukcesem. Trudno było napisać pierwszą książkę?

Powiedziałbym, że dużo trudniej napisać drugą. Z pierwszą oczywiście wiąże się ryzyko, bo nie wiadomo, czy ktokolwiek zechce ją opublikować. Z drugiej strony ma się dużo wolności. Nikt nie stawia ci wymagań, nie ma wobec ciebie oczekiwań. Kiedy zaczynałem pisać, nie miałem wiele do stracenia. Chwytałem się dorywczych prac. Skończyłem studia w 2008 roku, a więc w momencie kiedy zaczął się kryzys ekonomiczny. Trudno było znaleźć pracę. Nie miałem żadnej kariery.

Jakie studia pan skończył?

Literaturę angielską, a potem filmoznawstwo na uniwersytecie. Miałem wykształcenie, ale studia nie dawały mi żadnego konkretnego zawodu. Decyzja o napisaniu książki była po trosze ryzykiem, ale też szansą.

Wykorzystał ją pan, bo za sprawą powieści „Wszechświat kontra Alex Woods” okrzyknięto pana wschodzącą gwiazdą brytyjskiej literatury. Czy kiedykolwiek spotkał się pan z odmową wydawcy?

Tak. Przed „Wszechświatem…” napisałem powieść, którą odrzuciło dwunastu wydawców. Dla mnie była to ważna lekcja. Dzięki temu dowiedziałem się, jak pisać i jak funkcjonuje branża wydawnicza. Zanim znalazło się wydawnictwo, które opublikowało moją debiutancką powieść, też spotkałem się z kilkoma odmowami. Długo można by mówić o tym, jak zatłoczony jest rynek. Musiałem się w nim odnaleźć. Debiutanckie książki wielu autorów, którzy odnieśli potem sukces, bywały odrzucane. W gruncie rzeczy nie chodzi o to, jak dobra jest rzecz, którą napisałeś, musisz jeszcze znaleźć odpowiednią osobę, która poświęci czas, by uważnie ją przeczytać, i drugą, która w nią zainwestuje.

Okazało się, że Alex Woods wzbudził sympatię czytelników. Dlaczego bohaterem swojej powieści uczynił pan nastolatka?

Lubię nastolatków, bo świeżo i bez uprzedzeń patrzą na świat. Zależało mi na bohaterze, który byłby dziecinny, a jednocześnie pod wieloma względami dojrzały. W wieku Aleksa wielu rzeczy doświadcza się pierwszy raz. Ma się w sobie więcej naturalnego optymizmu, widzi się więcej możliwości, bo wszystko jest nowe i niesamowite. Alex doświadcza bardziej niesamowitych rzeczy niż przeciętny nastolatek. Pada ofiarą wypadku, gdy uderza w niego meteoryt. Od dawna interesowałem się astronomią. Nie pamiętam momentu, w którym zacząłem się zastanawiać, na ile taki scenariusz byłby prawdopodobny. Stwierdziłem jednak, że to ciekawy pomysł. Rozpocząłem research i natrafiłem na historię kobiety z Alabamy, która w 1950 r. została uderzona przez meteoryt. Wspominam o niej w książce. Fascynuje mnie to, że coś tak nieprawdopodobnego i niewiarygodnego mimo wszystko wydarzyło się i prawdopodobnie mogłoby wydarzyć się raz jeszcze. Na świecie żyje 7 miliardów ludzi, a to oznacza, że bardzo mało prawdopodobne rzeczy wydarzają się bez przerwy.

Bardzo prawdziwie pisze pan o tym, jak okrutne potrafią być nastolatki wobec rówieśników. Znał to pan z autopsji?

W wieku nastu lat dzieciaki zwykle nie zdają sobie sprawy z istnienia klas i różnic społecznych. Zauważają tych, którzy odstają od ogółu. Pamiętam, że kiedy przeszedłem z podstawówki do liceum, boleśnie to odczułem. Nagle zaczęło być ważne, kto jest popularny, kto jest cool, a kto nie. Ja zdecydowanie nie byłem cool, w Aleksie jest dużo ze mnie. Byłem dziwakiem. Uciekałem w zainteresowania matematyką tak jak mój bohater, ale nigdy nie znalazłem się w tak trudnych sytuacjach jak on, bo robiłem to, co robią wszystkie nastolatki – próbowałem się dostosować. Z Aleksem jest inaczej, bo on nie wie, jak mógłby być kimś innym, niż jest.

Alex ucieka nie tylko w matematykę, ale i prozę Kurta Vonneguta. Pańska książka po części okazuje się hołdem złożonym amerykańskiemu pisarzowi.

Vonnegut był jednym z ważniejszych autorów w moim życiu. Zacząłem go czytać jako dwudziestolatek. Podziwiałem to, jak pozorna niewinność i naiwność łączą się u niego z głębią i mądrością, bo Vonnegut stawia przecież wielkie pytania, z którymi mierzy się człowiek. Pisze o polityce, ekonomii, wojnie, przemocy, ale potrafi to robić w sposób lekki, bezpośredni i zabawny.

Wierzy pan, że każdy pisarz musi znaleźć swojego mistrza?

Tak. Trzeba najpierw znaleźć kogoś, kogo chce się naśladować. Szukając własnego głosu, próbuje się imitować inne, bo nie wie się jeszcze, jakim się jest pisarzem. Kurt Vonnegut nie był jedyny. Było wiele książek, które zmieniło sposób, w jaki myślałem o literaturze. Moją wyobraźnię jako pisarza w pewnym momencie bardzo silnie ukształtował m.in. John Irving. Odnalezienie książki lub książek, które nas zainspirują, to coś ogromnie ważnego.

Podobno jedną z pańskich ulubionych pisarek jest Sylvia Plath. U autorki „Szklanego klosza” próżno szukać humoru i optymizmu...

Wielu ludzi może uznać to za zaskakujące, ale u Plath podziwiam przede wszystkim przepiękny styl. Lubię tę emocjonalną uczciwość w jej poezji i prozie. Wszyscy pisarze, którzy są mi bliscy, tworzą literaturę bardzo osobistą. Z tego samego powodu uwielbiam Murakamiego. On jest zupełnie wyjątkowy i niepodrabialny. Tak samo jest z Sylvią Plath.

Jest pan Brytyjczykiem, ale w swojej powieści kilkakrotnie daje pan wyraz fascynacji kulturą amerykańską. Jeden z bohaterów to Amerykanin, weteran wojny w Wietnamie.

Tak, kultura amerykańska bardzo mnie fascynuje. Ona zresztą jest wszędzie. Jak wszyscy wyrosłem na filmach hollywoodzkich. Uwielbiałem i cenię do dzisiaj klasyki z lat 70., obejrzałem mnóstwo filmów o Wietnamie. Ale jest jeszcze jeden powód, dla którego w książce znalazł się amerykański bohater. Jako obcokrajowiec jest outsiderem, co zbliża go do Aleksa.

Przyjaźń nastolatka ze starszym mężczyzną staje się dla pana pretekstem do poruszenia problemu wspomaganego samobójstwa.

Wspomagane samobójstwo budzi wiele emocji. W brytyjskich mediach mówi się o tym co kilka miesięcy. Kiedy tylko słyszę o takiej historii w wiadomościach, natychmiast zaczynam się zastanawiać, co zrobiłbym w podobnej sytuacji. W mojej powieści wspomagane samobójstwo okazuje się sposobem na pogłębienie przyjaźni między bohaterami. Chciałem postawić pytanie, co bliscy ludzie mogą dla siebie zrobić, jak wiele są w stanie dla siebie poświęcić. Nie zamierzałem zabierać głosu w żadnej publicznej sprawie. Chodziło raczej o sposób przyglądania się ludziom i ich emocjom. To, jak podchodzimy do śmierci i starzenia się, dotyka nas wszystkich.

Literatura powinna mieć społeczne przesłanie?

Nie. Najważniejszy powód, dla którego czytamy książki to ten, że chcemy, żeby nas poruszyły, pragniemy mieć udział w życiu kogoś innego. Sprawą pierwszorzędną jest zaangażowanie w historię i bohaterów. Bez tego nie ma literatury.