Drugi tom „Mojej walki” Karla Ovego Knausgarda miał być opowieścią o miłości – ale niespodziewanie staje się raczej historią o artyście i jego pożądaniu niewinności w zbrukanym świecie
Dziennik Gazeta Prawna
Po lekturze drugiego tomu „Mojej walki” Karla Ovego Knausgarda trudno mi trochę uwierzyć, że to dopiero jedna trzecia dystansu do pokonania: w kolejce czekają niewydane jeszcze w Polsce cztery następne części (równie opasłe jak dwie pierwsze) tego literackiego fenomenu, radykalnej powieściowej autobiografii, którą zaczytuje się pół świata. A trudno mi w to uwierzyć nie tylko z przyczyn czysto ilościowych. Rzecz w tym bowiem, że już w drugim tomie (w krajach anglojęzycznych ukazał się ze znaczącym podtytułem „A Man in Love”) Knausgard nie uniknął pewnych mielizn wynikających wprost z przyjętego przez niego pisarskiego założenia, że materia zwykłego ludzkiego życia, przefiltrowanego jedynie przez doświadczenie i pamięć, jest fascynująca sama z siebie – bez żadnej wstępnej selekcji i prób nadania zewnętrznej struktury.
Tyle że to fałszywe założenie – w pierwszym tomie linia narracji zdawała się dość oczywista: była to historia o wychodzeniu z cienia dominującego ojca i konfrontacji z jego niepojętą śmiercią, znakomicie napisana, mimo pozorów odwołująca się jednak do klasycznej powieściowej poetyki. W tomie drugim brak tego rodzaju mocnego fabularnego kręgosłupa – albo, innymi słowy, kręgosłup jest, ale zbyt wątły jak na cielsko, które musi utrzymywać w równowadze.
Książka krąży szerokimi zakosami wokół tematu miłości – ujmując rzecz skrótowo, mowa tu o kluczowym momencie w życiu narratora, gdy po trzydziestce decyduje się on raczej niespodziewanie wyemigrować z Norwegii, porzucając żonę i cały swój krąg rodzinno-towarzyski. Ląduje w Sztokholmie, gdzie wkrótce odświeża znajomość ze szwedzką poetką, poznaną niegdyś na pewnym literackim spędzie. Owa poetka nie tylko zostanie jego drugą żoną i urodzi mu czwórkę dzieci, lecz także rozpocznie u boku Karla Ovego alternatywną egzystencję jako bohaterka powieści – tej powieści. To ważne, ponieważ kolejnym wątkiem drugiego tomu „Mojej walki” jest proces dojrzewania do tej bezkompromisowej literackiej przygody: relacja z frontu wojny o pisarską wolność.
Brzmi to dość romantycznie i w gruncie rzeczy jest przesycone romantyzmem – niech was nie zwiodą fotograficzne opisy banalnych czynności („Wykładałem produkty na metalowe koło, obracało się powoli, przesuwając je w stronę ekspedientki, która brała po jednej rzeczy i w powietrzu ustawiała je tak, by kod kreskowy był widoczny dla czytnika”) albo monotonne i pełne narzekań relacje z golgoty wakacyjnego urlopu („Zgromadzenie trojga małych dzieci z dwojgiem dorosłych na niewielkiej przestrzeni, w bliskim sąsiedztwie innych ludzi – przy braku dodatkowych zajęć oprócz pielenia grządek w ogrodzie i koszenia trawy – nie jest najlepszym pomysłem”). To jest literatura pisana sercem i emocjami, a u jej podstaw kryje się stary dobry Künstlerroman, historia o stawaniu się artystą, o inspirującym miotaniu się w pułapce uczuć (polecam scenę, w której miłośnie odrzucony Karl Ove po pijanemu kroi sobie twarz kawałkiem szkła), o antymieszczańskim, antyracjonalnym buncie.
Być może na tym między innymi zasadza się unikalność prozy Knausgarda – że miał odwagę bez ironii sięgnąć po te rzekomo zgrane karty i umieścić je w nowym kontekście, w kontekście własnego życia. Rewersem owej monety, a może ceną, jaką trzeba było za to zapłacić, jest naturalnie zdumiewający egocentryczny ekshibicjonizm tego pisarstwa – tyleż atrakcyjny, bo Karl Ove rozbiera się na części niczym wieprzowa tusza niejako w zastępstwie nas wszystkich, ile męczący, a chwilami nawet mimowolnie zabawny.
Drugi tom „Mojej walki” operuje czymś w rodzaju jednoosobowego greckiego chóru: w tę rolę wciela się przyjaciel Karla Ovego, Geir, osiadły w Szwecji Norweg, radykał i sceptyk. Rytm powieści wyznaczają ich rozmowy, podczas których Geir, oprócz tego, że sarkastycznie psioczy na Szwedów, mówi o Karlu Ovem to, czego Karl Ove sam o sobie nie może powiedzieć, nie popadając w śmieszność. „Ty w s z y s t k o zwracasz do wewnątrz. Cały ból, agresję, wszystkie uczucia, cały wstyd, wszystko. Do wewnątrz. Kaleczysz siebie, nigdy nikogo z zewnątrz”. Albo: „Widzę cię niemal jak świętego. (...) Według mnie żyjesz we wręcz przerażającej ascezie. A raczej pławisz się w ascezie. (...) To twoja religia. Oczywiście bez żadnego boga. Jesteś jedyną znaną mi osobą, która może przyjąć komunię, nie wierząc w Boga i nie popełniając w efekcie bluźnierstwa”. Jakkolwiek owo uświęcenie autora brzmi dość groteskowo i pompatycznie, niewykluczone, że o to właśnie chodzi – Knausgard, rzecz całkiem niewiarygodna, potrafił zachować niewinność, niewinność wiecznego dyletanta, w świecie, który jest w zasadzie dumny ze swojego zbrukania, ponieważ poczytuje owo zbrukanie, uporczywe tarzanie się w nieczystościach, za emanację nowoczesnej duszy.
To jest chyba najciekawsza sprzeczność leżąca u podstaw „Mojej walki” – że całkowity, totalny striptiz, kojarzony z tabloidową rozrywką i koszmarnym kultem celebrytów, może być symbolem szczerej, duchowej czystości, nawet jeśli umiejętnie literacko wykreowanej. Jedyne zarzuty? Stanowczo za dużo słów. I odrobinę za dużo Karla Ovego. ©?
Moja Walka, t.2 | Karl Ove Knausg a rd | przeł. Iwona Zimnicka | Wydawnictwo Literackie 2015