ikona lupy />
„Głębokie Południe. Cztery pory roku na głuchej prowincji”, Paul Theroux, przeł. Michał Szczubiałka, Czarne 2017 / Dziennik Gazeta Prawna
ikona lupy />
Magazyn DGP z dnia 3 listopada / Dziennik Gazeta Prawna/Inne





Theroux wybrał się na Południe dopiero po siedemdziesiątce, w ciekawym zresztą historycznie momencie, bo tuż przed poprzednimi wyborami prezydenckimi, którym Barack Obama zawdzięczał drugą kadencję w Białym Domu. Podróż pisarza wypełniły, zgodnie z podtytułem książki, cztery pory roku, od jesieni do późnego lata – i była nietypowa, nie przebiegała bowiem liniowo, lecz odbywała się w cyklach powrotów w te same miejsca. Theroux na prawie 600 stronach „Głębokiego Południa” zatacza jednostajne kręgi między wyleniałymi miasteczkami Georgii, Karoliny Południowej, Alabamy, Missisipi i Arkansas, rozmontowując po kawałku mitologię tej ziemi.
Autor „Wielkiego bazaru kolejowego” w wieku dojrzałym złagodniał, ale nie zatracił ostrości widzenia. Pierwsze fragmenty książki służą próbie zdefiniowania fenomenu Południa. Zaczyna się od dezorientacji – Theroux jest niby w Ameryce, ale pejzaże, które ogląda zza kierownicy, przywodzą na myśl Trzeci Świat. „Wydawało mi się, że jestem w miejscu postkolonialnym, skąd po nagłym odejściu kolonizatorów wyjechała większość miejscowych i nastały złe dni” – pisze. A w innym miejscu dodaje: „Ujrzałem upadek, rozpad i spustoszenie, apokalipsę, o której opowiadały najprostsze i łatwo rozpoznawalne budowle, motele, stacje benzynowe, restauracje, sklepy, nawet kina, wszystkie opuszczone i niszczejące”. I to jest, powracająca jak refren, jedna z prawd o Południu – że w pewnym sensie naprawdę zostało skolonizowane i wydrenowane przez wielki kapitał, że jako jeden z pierwszych obszarów Zachodu padło ofiarą globalizacji, że, mówiąc krótko, klepie biedę, niejednokrotnie biedę raczej afrykańską niż amerykańską.
Dawno nie miałem do czynienia z książką, w której autor tak usilnie starałby się podważyć swoje pierwsze wrażenia, uznając je za boleśnie powierzchowne. Theroux z uporem wędruje – od człowieka do człowieka, od motelu do motelu (wszystkie prowadzone przez Hindusów nazwiskiem Patel, rodem z Gudźaratu), od knajpy do knajpy, od jednej zrujnowanej dzielnicy do drugiej, przez kolejne targi broni i nabożeństwa – i zaczynają mu się z tego mętliku („Nigdy nie ogarniemy złożoności tej krainy. Wszyscy, którzy tam przybywamy, jesteśmy jak przechodnie zaglądający przez szybę”) wyłaniać kolejne prawdy. Choćby prawda o przeżywaniu historii jako krzywdy. „Przeszłość nie umarła, a nawet nie jest przeszłością” – zauważa Theroux. Nie umarła dla białych, którzy żyją w poczuciu, że bezpowrotnie odebrano im tożsamość i szacunek („Logika rzadko (...) jest w stanie przezwyciężyć uczucie głębokiego żalu, przywiązania lub urażonej dumy. Południe nadal cierpi, bo wielkie jego połacie nadal są biedne. Atmosfera klęski (...) działa jak przypomnienie o wojnie secesyjnej, o stratach, zabitych, o niepotrzebnie spalonych miastach, kapitulacji. No i do tego świadomość lub raczej złudzenie, że ta wojna położyła kres złotemu wiekowi – czasom niewolnictwa, ale i dostatniego życia w posiadłościach ziemskich – i że wyssawszy wigor Południa, które nie potrafiło wybić się na niezależność, obaliła jego porządki, zubożyła je i obróciła w pełną goryczy krainę grobowców, pomników i ruin”).
Historia nie umarła też dla czarnych („Ludzie są tu dobrzy” – mówi jeden z afroamerykańskich rozmówców Theroux – „Ale zasady białych są wrośnięte w status quo. Zawsze jakoś przekazują je dzieciom, wnukom i prawnukom. Słyszał pan o zasadzie »rozdzieleni, lecz równi«? To znaczy rozdzieleni i nierówni”). Pamięć na Południu przesycona jest nieukojonym bólem i niepomszczonym resentymentem, a wszyscy – i ci, którzy krzywdzili, i ci, których krzywdzono – uważają się za ofiary.
Są jeszcze inne prawdy Południa: ta o religijności, szczerej, wspólnotowej i głęboko wrośniętej w duszę Południowca, ale wytwarzającej niekiedy osobliwe komunikaty („ów sklep, który minąłem w Alabamie, opatrzony żółtym szyldem z wymalowanym wielkimi czarnymi literami napisem: Jezus jest naszym panem – skup i sprzedaż broni, co doskonale wyrażało jeden z zawiłych wątków tej wycieczki”). I ta o fałszywej nostalgii – łatwej do znalezienia, dajmy na to, w „Przeminęło w wiatrem” – oraz równie fałszywej, gotyckiej grotesce obecnych w tekstach kultury dotyczących Południa, wymyślanej, „żeby odwrócić uwagę od (...) nudy, biedy i znużenia, powszednich okrucieństw, pomiatania bliźnim, smutku i fatalnego braku zrozumienia”. Jest także prawda o tym, że ludzie starają się coś zmieniać – i ci ludzie, lokalni aktywiści, organizujący alternatywną ścieżkę pomocy społecznej, szczególnie interesują Theroux, który sam w młodości działał w Afryce w Korpusie Pokoju.
Czytane uważnie, „Głębokie Południe” pozwala zrozumieć, dlaczego następne wybory w Stanach wygrał Donald Trump. Patrząc zaś na sprawę w kontekście polskim: książka Theroux powinna stać się wzorem tego, jak z punktu widzenia centrum pisać o prowincji – bez paternalizmu, poczucia wyższości, z głęboką empatią. To otwiera oczy.