Nazywanie Czarnobyla wypadkiem i ograniczenie go tylko do wyludnionej strefy wokół elektrowni jest jak duża czerwona flaga, która odwraca uwagę od prawdziwego dramatu – mówi Kate Brown, autorka książki "Czarnobyl. Instrukcje przetrwania”.

Polska Agencja Prasowa: Pani książka koncentruje się na codziennym życiu wobec stałego zagrożenia.

Kathy Brown: Pisałam inaczej niż zwykle pisze się o Czarnobylu. Zwykle mamy do czynienia z podobnym scenariuszem, także teraz w serialu HBO: wybucha reaktor, mijają sekundy, strażacy walczą z radioaktywnymi płomieniami, trafiają do szpitala, gdzie umierają w cierpieniach. To są historie o męskim heroizmie. O katastrofie mówi się jak o wypadku: jest początek, środek i koniec. A ja myślę, że nazywanie Czarnobyla wypadkiem i ograniczenie go tylko do wyludnionej strefy wokół elektrowni jest jak duża czerwona flaga, która odwraca uwagę od prawdziwego dramatu. On toczył się poza tą strefą, w pełni zaludnionych regionach i trwał jeszcze przez wiele lat. Myślę, że problem z długotrwałymi izotopami radioaktywnymi jest taki sam, jak z chemikaliami. Wymaga niezmierzonej ludzkiej cierpliwości i wytrwałości, żeby badać te historie i dostrzec codzienną walkę, która jest naprawdę heroiczna.

Serial "Czarnobyl" nie oddaje całego doświadczenia tej katastrofy?

Złożoność tej sytuacji trudno uchwycić. Być może dlatego nie widzimy jej w kulturze popularnej przedstawiającej Czarnobyl. Każda katastrofa nuklearna to inne zdarzenie, inny koktajl izotopów, w zupełnie innym środowisku. To jak ludzie absorbują radioaktywność zależy od ich diety, codziennych zajęć, pochodzenia jedzenia i sposobu jego wytwarzania. Często te niuanse się gubi, a niejednokrotnie od nich zależy, czy ktoś chorował czy nie, czy przeżyje czy nie. Starałam się wyrazić tę złożoność poprzez historie różnych ludzi.

Na kartach pani książki jest wielu cichych bohaterów. To ludzie z drugiego, trzeciego szeregu, którzy wbrew dyrektywom politycznym starali się walczyć ze skutkami katastrofy i ratować ludzi.

Po upadku ZSRR zapytano ważnego radzieckiego naukowca, dlaczego kłamał o Czarnobylu. On tłumaczył, że gdyby powiedział prawdę, to by go zastrzelono lub wysłano do gułagu. Serial HBO też to pokazuje. Tymczasem nie jest to cała prawda. Ktoś udowodnił, że w fabryce produkuje się radioaktywną skórę, ktoś inny, że skażona woda trafia do zbiornika w Żytomierzu. Tym ludziom udało się zatrzymać fabrykę, ocalić wodę. I nic się im nie stało. Owszem, zdegradowano ich, ale nikt nie poszedł za to do więzienia, nie został zastrzelony. Inna kobieta, Natalia Łozicka, na zamkniętej konferencji ekspertów medycznych z całego świata przebrała się za sprzątaczkę. Dzięki temu zakradła się na to spotkanie i całą zebraną przez siebie dokumentacje badawczą przekazała amerykańskiemu lekarzowi Robertowi Gale’owi. Miała szczotkę i wiadro. To są codzienni bohaterowie. Byli bardzo twórczy i odważni, robili niezwykłe rzeczy.

Jak im się to udało?

I to na wielu płaszczyznach! I między innymi to zmotywowało mnie do napisania książki. Obecnie jesteśmy w samym środku planetarnego kryzysu ekologicznego i potrzebujemy ludzi, którzy są ekspertami od przetrwania. Strefa czarnobylska to najlepsze miejsce, gdzie można się tego nauczyć. Musimy wspólnie szukać rozwiązań, bo to my, a nie politycy, najlepiej znamy nasze otoczenie, nasze dzieci i sami możemy sobie poradzić z problemem.

Czy nie są to złudne marzenia? Utopia?

Myślę, że utopijne jest przeświadczenie, że nieliczni ludzie mogą rozstrzygać problemy skali światowej. Globalizacja sprawiła, że władza, pieniądze i wiedza stały się scentralizowane. A Czarnobyl pokazuje, że musimy działać na rzecz decentralizacji. Ludzie powinni działać razem, kolektywnie. Wiele umysłów wspólnie może wymyślić dużo więcej niż kilku specjalistów od techniki.

Pani pisze o tym, że wiele decyzji w sprawie Czarnobyla zapadło zbyt późno z powodu uwarunkowań polityczno-historycznych. Głównym była zimna wojna.

To wszystko działo się w kontekście zimnej wojny, a potem jej końca. Okazało się, że istnieją dwa rodzaje wiedzy na temat radiacji. Sowieci mieli większe doświadczenie dotyczące wypadków nuklearnych. Jednak nie dzielili się nim z lekarzami. Ci byli więc zmuszeni uzyskiwać informacje z ciał swoich pacjentów. W pełen niuansów sposób odczytywali wpływ radiacji na organizm. Z kolei medycyna zachodnia była motywowana przez katastrofy w Hiroszimie i Nagasaki. Amerykanie po wojnie obawiali się zakazu stosowania broni nuklearnej. Z tego powodu przejęli badania skutków tragedii. Im również zależało na minimalizacji wiedzy na ten temat. I dopiero pod koniec zimnej wojny Wschód i Zachód się spotkały. Po upadku ZSRR zarządzanie katastrofą w Czarnobylu przejęły agencje ONZ. Zachodni eksperci nie rozumieli sowieckiej nauki. Lekceważyli wnioski dotyczące katastrof zdrowotnych, przede wszystkim raka tarczycy u dzieci. Dotychczas był on bardzo rzadki, chorowało jedno dziecko na milion. A wtedy, w samej północnej Ukrainie, wystąpiło 20 przypadków na 200 tys. ludzi. Na szczęście znaleźli się naukowcy, którzy traktowali te wyliczenia poważnie i zebrali fundusze na dalsze badania. Okazało się, że wyliczenia sowieckich lekarzy były jak najbardziej uzasadnione. Wielkie mocarstwa nuklearne wysadziły 520 bomb. Dużo większe niż te zrzucone na Hiroszimę i Nagasaki. Ich odpady unosiły się głównie nad północną półkulą. Potem, wraz z deszczem, przedostały się do gleby. Ostatnio krakowscy naukowcy wykazali, że 95 proc. skażenia radioaktywnego w Polsce pochodzi właśnie z tych wybuchów. Jedynie pięć proc. to skutek awarii w Czarnobylu. Amerykanie jako jedyni testowali bomby nuklearne w sercu kraju. Inne mocarstwa robiły to na terenie swoich kolonii. Pojawiało się coraz więcej pozwów sądowych składanych przez ludzi dotkniętych efektami tych wybuchów. Okazuje się, że co prawda Czarnobyl był fatalną informacją, jednak można było go wykorzystać politycznie. Można było powiedzieć, że ta największa katastrofa atomowa na świecie (co nota bene nie było prawdą) spowodowała śmierć tylko 54 osób, a jedynie sześć tysięcy dzieci zachorowało na raka. Takie są oficjalne dane. W ten sposób wszystkie pozwy mogły zostać oddalone i rzeczywiście tak się stało, nie tylko w USA, ale i we Francji, Wielkiej Brytanii, Rosji.

W "Czarnobylu" pokazuje pani przypadki ofiar nieuwzględnionych w oficjalnej liczbie 54.

Dla większości z tych osób Czarnobyl jest jak kurtyna, która dzieli ich życie na pół. Większość z moich bohaterów odnalazłam poprzez listy, które pisali do rządu. Wtedy tym żyli. Jednak 30 lat później, kiedy się spotykaliśmy, byli tym tematem wyczerpani. Ci ludzie pokazali mi, jak trudno jest, gdy cały świat odwraca się do ciebie plecami. Najpierw twój własny rząd, potem społeczność międzynarodowa. Jednak znalazłam także wiele osób, którzy byli wdzięczni za uzyskaną pomoc. Szczególnie na Białorusi, gdzie docierało wiele organizacji charytatywnych. Zdałam sobie sprawę, że ci, którzy w najlepszym stanie wyszli z tych doświadczeń, to ludzie z optymizmem w sercu.

Obala pani tezę, że w Czarnobylu przyroda powraca do życia.

Podczas pracy nad książką współpracowałam z biologami, którzy badają zonę od 2000 r. Pojechałam tam i rzeczywiście zobaczyłam las. Jednak radioaktywność jest tam ciągle wysoka. Sosny, które są na nią szczególnie wrażliwe, mają dziwne, powykręcane kształty. Nie słychać ptaków, panuje absolutna cisza. Nie ma zapachów, bo zapach lasu to zapach rozkładu, a bez żuków, mikrobów go nie ma. Jednak najbardziej poruszające było wybranie się do Czerwonego lasu, czyli części, która przyjęła największy poziom radioaktywności. Pod jej wpływem sosny zrobiły się czerwone. W 1986 r. leśnicy je ścieli. I te drzewa wciąż tam leżą, choć przecież powinny się już rozłożyć. Tam czas się zatrzymał. Dla mnie jako historyka to było szczególnie dojmujące doświadczenie. Przeraziłam się.

To wizja postapokaliptyczna. Czy właśnie to nas czeka?

Napisałam tę książkę, by do tego nie dopuścić. Miedzy innymi dlatego Czarnobyl stał się ostatnio tak nośnym tematem. Tempo zmian, zwłaszcza w drugiej połowie XX w. przyspieszyło. Coraz więcej produkujemy, konsumujemy i wyrzucamy. Teraz wyrzucamy nawet miejsca i ludzi. Podoba mi się, że zaczynamy interesować się takimi tematami, jak Czarnobyl. Być może wyciągniemy wnioski z tego zdarzenia. Nazwałam moją książkę instrukcją przetrwania, bo jej bohaterowie pokazują nam, jak uniknąć kolejnej katastrofy i przeżyć trudności przyszłości.

Czy serial "Czarnobyl" także może spełniać taką funkcję?

Serial jest bardzo interesujący, choć musimy pamiętać, że to opowieść fabularna. Wszystko w nim oparte jest na narracji zimnowojennej: kłamliwi radzieccy politycy, heroiczni żołnierze, uczciwi naukowcy. Jednak to dobry film. Mam nadzieję, że stanie się trampoliną do prawdziwego zainteresowania Czarnobylem. Ten temat to ciekawe narzędzie, za pomocą którego można dziś myśleć.

autorka: Aldona Łaniewska-Wołłk