Gdybyśmy chcieli w Polsce stworzyć kino na wielką skalę, musielibyśmy postarać się tylko o pieniądze, bo wysokiej klasy kadrę filmową mamy już na miejscu – mówi Maciej Sznabel, animator, który pracował na planie "Hobbita".

Był pan fanem „Hobbita” w młodości?

„Hobbita” dostałem w podstawówce jako nagrodę w konkursie ortograficznym. Do dziś śmieję się, że to chyba najlepsze, co dała mi formalna edukacja! W pewnym sensie praca przy filmowym „Hobbicie” jest spełnieniem dawnych marzeń o współtworzeniu wizji tolkienowskiego świata. I to w czasach, kiedy tendencją światowego kina wydaje się minimalizacja udziału animacji w produkcji na rzecz scen z prawdziwymi aktorami. Nie odnoszę wrażenia, żeby udział animacji w produkcji zmniejszał się. Wręcz przeciwnie – wiele filmów coraz bardziej opiera się na możliwościach, jakie daje realistyczna animacja postaci. To właśnie reżyser korzysta na tym najbardziej – nasza praca daje mu możliwość wprowadzania zmian na dowolnym etapie produkcji. Często się zdarza, że jakieś ujęcie wymaga przerobienia, a nie ma możliwości nakręcenia ponownie zdjęć. Plan jest rozmontowany, aktorzy już wyjechali. Wtedy zastępujemy aktorów animowanymi komputerowo dublerami, modyfikujemy albo dodajemy ruch postaci.

Animował pan najważniejsze postacie w „Hobbicie”. Które sceny dostarczyły największej liczby problemów, a które były najprzyjemniejsze?

Najtrudniejsze były sceny zbiorowe, takie jak potyczka elfów z orkami nad rzeką. Duża liczba postaci i interakcja między nimi zawsze przyprawiają o ból głowy. Za to najwięcej przyjemności dają sceny wymagające trochę kunsztu aktorskiego, ujęcia rozmowy Bilba ze Smaugiem czy konfrontacja Gandalfa z Czarnoksiężnikiem.

Dostrzegł pan swoje błędy podczas projekcji gotowego filmu?

W produkcji tej skali ewidentne błędy nie pojawiają się na ekranie. Wszystkie ujęcia przechodzą quality check, każda klatka animacji jest dokładnie analizowana. Jeśli popełnię jakiś błąd, ujęcie wróci do mnie do poprawki. Choć oczywiście animatorzy mają swoje sztuczki, często wiedzą, jak uprościć sobie życie i oszukać oko. W końcu kino to sztuka iluzji.

Wykonywał pan animacje m.in. do „Sali samobójców” Jana Komasy. Czym różni się praca w polskich warunkach od tej w wielkich studiach?

Różnice wcale nie są tak ogromne. Powstawanie „Sali samobójców” wspominam jako pracę w atmosferze profesjonalizmu i wysokiego poziomu artystycznego. To był pierwszy polski film pełnometrażowy z dużą liczbą animacji 3D, świetnie zorganizowany od strony produkcyjnej. Tak naprawdę nie ma różnicy, czy w zespole mamy sto, czy tysiąc osób, dopóki umiemy rozdzielić pracę między nich równomiernie i mamy środki na ich wynagrodzenie. Brzmi to prozaicznie, ale właśnie od tego zależy bezkonfliktowa, twórcza atmosfera, której mogłem doświadczyć przy obydwu produkcjach. Jedyną różnicą jest to, że przy „Hobbicie” budżet filmu dawał animatorom o wiele więcej czasu na dopracowanie ujęć. Jeśli chcielibyśmy w Polsce stworzyć kino zbliżające się do skali „Hobbita” albo „Władcy pierścieni”, musielibyśmy postarać się tylko o lepsze finansowanie, bo wysokiej klasy kadrę filmową mamy już na miejscu.

No właśnie – nie był pan jedynym Polakiem w zespole.

Z Krzysztofem Szczepańskim, współanimatorem Smauga, spotkaliśmy się kilka lat temu w studiu Marka Serafińskiego w Warszawie. Mieliśmy ten sam głód wiedzy o filmie, trochę nas znosiło w kierunku realistycznej animacji postaci. W końcu przywiało nas tutaj. Na miejscu poznaliśmy Toma Kloca i Marcina Orłowskiego, którzy zjeździli Kanadę, Stany, Australię w poszukiwaniu najciekawszych projektów. Odnoszę wrażenie, że Weta celuje w takich właśnie współpracowników, nie spotkasz tu raczej poszukujących dopiero celu w życiu młodych pistoletów.

Jak właściwie trafił pan do ekipy Petera Jacksona?

Kontakt ze studiem Weta Digital, założonym przez PJ, nawiązałem około trzech lat temu. Szukałem nowego, interesującego projektu. W tamtym okresie prace nad „Hobbitem” nie były jeszcze zaawansowane, musiałem więc trochę poczekać. Trafiłem wtedy na fascynujące miejsce, jakim było Planetarium Centrum Nauki Kopernik. Dużo się tam nauczyłem, zetknąłem z najnowocześniejszą technologią. Podsyłałem do Wety zaktualizowane demo, próbki animacji. W końcu przyszedł e-mail, a potem telefon od szefa zespołu animatorów. Dwa tygodnie później miałem w ręku kontrakt i bilet do Nowej Zelandii.

Dla Planetarium Centrum Nauki Kopernik zrobił pan świetne „Na skrzydłach marzeń”. To innowacyjny projekt. Czuje się pan pionierem animacji w Polsce?

„Na skrzydłach marzeń” to pierwszy w tej części Europy film na ekran sferyczny, zrobiony ze szczególnym artystycznym zacięciem. Każdy taki projekt to okazja do zdobycia nowych umiejętności i poznania kapitalnych, twórczych ludzi. Jednak pionierami animacji są dla mnie ludzie, których filmy oglądałem z wypiekami na twarzy jako dzieciak. Wiele lat później miałem szansę współpracować z Jankiem Steliżukiem, który animował zwierzęta w „Panu Kleksie”, Witoldem Gierszem, współautorem „Proszę słonia”. Miałem okazję widzieć przy pracy Piotra Dumałę, realizować fantastyczne scenariusze Marka Serafińskiego. Dla mnie to są pionierzy animacji w Polsce. O takich legendach jak Themersonowie czy Lenica nie wspomnę.