Po raz pierwszy w historii festiwalu film dokumentalny znalazł się w gronie najważniejszych wyselekcjonowanych obrazów – mówi Gianfranco Rosi o swoim filmie „Rzymska aureola”, który wygrał festiwal w Wenecji

Jeździłeś rzymską aureolą?

Każdy we Włoszech zna autostradę wybudowaną wokół Rzymu. Nie każdy przejechał całą trasę, ale nie ma sposobu, by ominąć jej fragmenty, gdy chcesz sprawnie i często poruszać się po regionie. To autostrada, która wtopiła się w krajobraz. Nie zauważamy jej na co dzień, bo to tylko droga szybkiego ruchu.

Tylko?

Nie chciałem dorabiać ideologii do powstania i użytkowania trasy, autostrada to przede wszystkim udogodnienie dla kierowców. Zacząłem się jednak w pewnym momencie zastanawiać nad życiem i infrastrukturą, które wyrosły wokół tej arterii. Założeniem takiej trasy jest to, że ma być szybka, użyteczna i prowadzić do cywilizacji. A co z cywilizacją, która powstaje wokół takiej drogi? Co z ludźmi, których życie zostaje skrzyżowane z autostradą? Żyją w miejscu, w którym nie ma po co się zatrzymywać, no chyba, że po paliwo, do toalety lub po hot doga. Są punktem na drodze. I zwykle jest tak, że bywamy punktem na mapie czyjegoś życia, ale, gdy dzień w dzień patrzysz przez okno na śmigające obok samochody i spieszących się do jakiegoś celu ludzi, poczucie przemijania nabiera zupełnie innego wymiaru.

Jak powstawała „Rzymska aureola”? Napisałeś scenariusz?

Prawdę mówiąc, nigdy nie piszę scenariusza. I nie lubię pytań, które dotyczą początków powstawania moich produkcji. Nie ma jednego momentu, scenariusza, zdarzenia. Coś zaczyna mnie interesować, zaczynam więc wokół tego krążyć, badać temat, zbierać dokumentację. Zwykle robienie filmu łączy się dla mnie z pewnymi emocjami, które czuję na początku. Czasami zapisuję na kartce jedno, dwa zdania, które coś we mnie uruchamiają. Ale to zwykle pretekst, bo nawet jeśli jest motyw lub obiekt, zdarzenie czy człowiek – cokolwiek, co mnie zaciekawi – to przede mną długa droga szukania lub natrafiania na temat. Nie wyobrażam sobie, że miałbym portretować życie jakiejś postaci tylko dlatego, że wydało mi się interesujące. To za mało. Musi być temat, jakiś aspekt, o którym chcę opowiedzieć. „Rzymska aureola” nie jest filmem o szybko jadących autach, miejscu czy pewnej przestrzeni. Starałem się wynieść opowieść o drodze szybkiego ruchu na inny wymiar. Traktowałem ją jak jeden z pierścieni Saturna.

Mówiłeś podczas festiwalu filmowego w Wenecji, że pojęcie czasu było dla ciebie kluczowe.

To prawda. Założyłem sobie, że autostrada jest jak pętla – nie tylko chodzi o pewną zamkniętą przestrzeń, ale też o poczucie czasu. Wszystko, co dzieje się na drodze lub wokół niej rządzi się nieco innymi prawami, czas płynie inaczej, zapętla się, nie ma tradycyjnie przyjętych odległości. Co za tym idzie, nie ma tradycyjnej narracji w filmie, w pewnym sensie ma on zaburzoną dramaturgię – nie ma w „Rzymskiej aureoli” początku i końca, nie ma środka. To znaczy film zaczyna się konkretnym ujęciem, konkretnym też się kończy, ale to oznacza jedynie tyle, że ja zdecydowałem się – jako reżyser musiałem – na pewien start i finisz, ale życie biegnie dalej, tak samo jak samochody pędzą po autostradzie. Pragnąłem uchwycić w filmie pewną niesprecyzowaną, trudno definiowalną, a przecież wyczuwalną ciągłość, nieskończoność, kontinuum.

Ludzie, których napotkałeś na swoje drodze i o których opowiadasz w filmie, też mieli to poczucie?

Tak, ale nie próbowałem z nich wydobywać opisowych deklaracji. Nie chciałem, by tłumaczyli, o co dokładnie mi chodzi, lub co mają wynieść z mojego filmu widzowie. Każdy rozumie to inaczej. Może kontinuum to droga? A może nasze życie? A może nieskończoność to po prostu suma wszystkich rutynowych czynności, które wypełniają nasze dnie? Jedyne co ci pozostaje, to wyglądanie przez okno? A może to horyzont, do którego nie możesz dojechać, nie możesz go dogonić?

W okolicy autostrady mieszkają trzy miliony osób, ty wybrałeś sześć.

Mnie interesowała silna tożsamość miejsca, pewna przynależność i do miejsca i do tej poetyki. Tak szukałem bohaterów. Nie chciałem, żeby wybrane przeze mnie postacie wstydziły się miejsca, z którego są. Raczej czują się pomiędzy, jak sanitariusz z karetki. Takie życie to bycie w wiecznej drodze, choć przecież cały czas stoisz w miejscu. To zagadnienie ważne w kontekście tak miejsca jak i ludzi. Robiąc ten film i portretując konkretne osoby, czułem się jak w kapsule czasu. Zmiany są nieuchronne, ale w niezrozumiały sposób cię nie dotyczą.

Ciekawe, bo nie opowiadasz o bohaterach zbyt wiele, ale i tak wiele rzeczy możemy sobie dopowiedzieć. Nie tłumaczysz, jak to się stało, że znalazły się w danym miejscu – w sensie punktu i osadzenia w życiu – raczej...

Przemycam pewne informacje, prawda? Przynajmniej mam nadzieję, że moja intencja jest wyczuwalna. Mam wrażenie, że informacja – w sensie komunikatu, materiału o wielkiej wadze – odgrywa zbyt dużą rolę we współczesnym świecie. Ze wszystkich stron jesteśmy bombardowani wiadomościami z całego świata, słupkami, statystykami, cytatami. Za dużo tego, nie sposób z tego zalewu wyłowić sensownych treści. Chciałem, byśmy mogli w „Rzymskiej aureoli” – tak jak zza szyby auta albo na niedługim postoju – mieć jedynie mgnienie kontaktu z drugim człowiekiem. Ale też czasami zdarza się, że nieznajomemu spojrzymy na krótko, ale głęboko w oczy, co pozwala nam – choć nie poznajemy go przecież – ocenić, czy zdołalibyśmy jednak zbliżyć się do tej osoby czy nie.

Przez rok rozmawiałeś z ludźmi, poznawałeś ich zwyczaje, opinie, styl życia, badałeś też przestrzenie i lokacje na różnych odcinkach autostrady. Po roku odpaliłeś kamerę.

Wiedziałem już, na czym chcę się skupić. Wiedziałem, co mnie nie interesuje. Zdjęcia trwały dwa i pół roku. Skłamałbym, gdybym powiedział, że nie miałem obaw. Ale mając za sobą rok dokumentacji, wiedziałem, że kamera nie wyda fałszywego świadectwa o tym miejscu, zbyt głęboko zanurzyłem się w tę przestrzeń, w tych ludzi, w pewną tymczasowość, która im towarzyszy, a którą bardzo szanuję.

Film wygrał konkurs główny Festiwalu Filmowego w Wenecji. Dla wielu werdykt był sporym zaskoczeniem, nazwali go wręcz kontrowersyjnym.

Sam do nich chyba należę, choć nie chcę, żeby zabrzmiało tak, jak gdybym się skarżył. Byłem bardzo zaskoczony, gdy dowiedziałem się, że „Rzymska aureola” została zakwalifikowana do konkursu. To niebywała nobilitacja dla kina dokumentalnego, po raz pierwszy w historii festiwalu film dokumentalny znalazł się w gronie najważniejszych wyselekcjonowanych obrazów. W pewnym sensie już wtedy poczułem się wygrany. Na festiwalu otrzymałem także nagrodę przyznawaną przez studentów – Leoncino d'Oro Agiscuola Award. Odebrałem ją chwilę przed ogłoszeniem głównego werdyktu – tak jest to zaplanowane na festiwalu – i byłem gotów wyjeżdżać z Wenecji. Organizatorzy poprosili mnie, żebym został na gali zamykającej festiwal. Pomyślałem, że mają swoje względy, jakieś racje, wspólne zdjęcie wszystkich nagrodzonych itd. Gdy wyczytywali nazwiska kolejnych zwycięzców, siedziałem spokojnie, nie myślałem nawet o tym, że będę w jakikolwiek sposób wyróżniony. W pewnym momencie Bernardo Bertolucci wyczytał tytuł filmu i moje nazwisko. Nie wiedziałem, co się dzieje, jak zareagować, jak się zachować? Szczypać się sprawdzając, czy to sen, psikus wyobraźni... Więc niech malkontenci narzekają, a sojusznicy filmu cieszą się jego zwycięstwem. Jesteśmy pierwsi, prekursorzy zwykle muszą liczyć się z krytyką, wątpliwościami czy wręcz oporem innych. Najważniejsze, że filmowi nic już nie zaszkodzi, nie odbierze mu nikt splendoru, uznania. Moje marzenia się spełniły i wciąż spełniają, rozumiem, że może to irytować wszystkich tych, którzy boją się zaryzykować i zrealizować własne plany.