Dla Grzegorza Królikiewicza należałoby stworzyć specjalną kategorię filmową. Twórca „Sąsiadów” ustanowił własne zasady, pozostaje im wierny

Trwa ładowanie wpisu

Grzegorz Królikiewicz idzie własną drogą i nawet jeżeli artystycznie się potyka, są to zawsze potknięcia wizjonera, twórcy obdarzonego nadświadomością. Cena za bezkompromisowość jest wysoka: lata milczenia, właściwie dekady filmowej banicji. Na szczęście powrócił. Jego „Sąsiady” są spełnieniem.
Grajmy w otwarte karty. To nie jest film dla każdego. Będą tacy, być może większość, którzy nie wytrzymają poetyki tego kina. Jeżeli nie kupiliśmy innych tytułów reżysera, przypuszczalnie odrzucimy również „Sąsiadów”. Film może okazać się również zbyt hermetyczny, skomplikowany jak na pierwsze spotkanie z twórczością Królikiewicza. A jednak – jestem o tym głęboko przekonany – mówimy o autorze wybitnym i dziele wyjątkowym. Nie dla każdego, to prawda, ale czy sztuka ex definitione jest adresowana do każdego? Pamiętam napisany z pasją, nieco furiacki felieton Krzysztofa Mętraka na temat Królikiewicza sprzed lat. Mętrak poddawał jego kolejne filmy (to był czas „Nocnego jastrzębia”) ostrej krytyce, ale zarazem nie odmawiał artyście prawa do suwerenności. Jeden nieudany Królikiewicz wart jest więcej niż armia przeciętnie zdolnych, przeciętnie mądrych rzemieślników – dowodził krytyk. W pełni zgadzam się z tą tezą.
Na festiwalu w Gdyni, gdzie „Sąsiadów” – adaptację świetnej, chociaż mocno niedocenionej prozy Adriana Markowskiego – pokazano po raz pierwszy, część zdezorientowanej publiczności wychodziła podczas seansu, ale mniejszość zachwycona biła brawo. Mniejszość również zasługuje na mentora, może być nim Królikiewicz.
Miarą normalności każdej kinematografii jest stałe miejsce dla artystów tej miary i klasy, co twórca „Przypadku Pekosińskiego”. Wierzę zresztą, że „Sąsiady” uruchomią serię, a Królikiewicz powróci do kina na dłużej. Ile w końcu mamy reżyserów tego kalibru – ekscentryków, buntowników, żarliwych wyznawców kina, budujących własne niepodległe filmowe światy? Mariusz Treliński milczy w kinie od lat, podobnie jak Andrzej Barański czy Piotr Szulkin, na placu boju pozostał właściwie tylko Mariusz Grzegorzek, nowych nazwisk brak.
„Sąsiady” mają w sobie coś z ducha Grochowiaka i Bursy. Struktura filmowa została rozbita na kilkanaście sąsiadujących ze sobą mikrorozdziałów, luźno ze sobą korespondujących, tworząc coś w rodzaju „Alternatywy 4” Barei przepuszczonych w maszynce do mięsa z „Arizoną” Agnieszki Borzęckiej. Czas w „Sąsiadach” się rozlał – głęboki PRL trwa, podobnie jak kolejki za mięsem, za życiem, za Ameryką. Powtarzający się obrazowy refren, w którym pojawia się szczelina między dwoma budynkami, to metafora transformacji. Królikiewicz jest kpiarski, ale nie okrutny. Szyderczy, ale wyrozumiały. Pokazuje spotworniałe pionki ludzkie, którym po prostu trzydzieści lat temu zaschło w gardle. I stoi gula. Nie ma kto im polać. Kac, cholera, trwa.
Królikiewicz przygląda się swoim bohaterom z mieszaniną troski i zdumienia. Nie ośmiesza ich, nie etykietuje w żaden sposób. To rodzina ludzka, nie „Rodzina Radia Maryja”, ludzie wykluczeni z błogostanu sankcjonowanej przeciętności. Inni, przypuszczalnie biedniejsi, ale wcale przez to nie gorsi. Twórca „Zabicia ciotki”, który lata temu ustanowił w zasadzie nowy język kina, zna wiele sekretów kinogenii. Milczał przez lata, ale w głębi duszy wciąż jest tym samym młodym, walecznym chłopcem, który bije się o sens ze swoimi operatorami Dziworskim czy Rybczyńskim, eksperymentuje z aktorstwem. Zdjęcia Krzysztofa Ptaka w „Sąsiadach” proszą się zresztą o epitet – wybitne. Szczelina genialnie oświetlona i sfotografowana przez Ptaka oddycha, puszcza gazy, współuczestniczy w zdarzeniach. Organicznie zostali również zestrojeni aktorzy. Mirosława Marcheluk obok Ewy Błaszczyk, Krystyna Tkacz, Sandra Korzeniak, Agnieszka Podsiadlik, Ewa Dałkowska, Piotr Głowacki. Anna Mucha w roli prostytutki w habicie oraz towarzyszący jej Mariusz „Pudzian” Pudzianowski jako ksiądz też są znakomici. W moim ulubionym wątku mąż fantastycznie zagrany przez Jacka Poniedziałka obserwuje z żoną (równie dobra Katarzyna Herman), co dzieje się za oknem. A tam sąsiad (Lech Dyblik) okłada pięściami swoją partnerkę. Bohaterka grana przez Herman robi mężowi wyrzuty, że od dawna jej nie bił, a zatem chyba już jej nie kocha. Kobieta zakłada blaszany hełm, wręcza mężowi ostry przyrząd, prosi, żeby ją sprał po głowie. Najwyższy dowód czułości. Prosty, ostry skrót, a ile w tym prawdy, ile znanej niemal każdemu podskórnej perwersji.
Podobnych momentów i miejsc odnajdziemy w „Sąsiadach” więcej. Królikiewicz zagląda tam, gdzie zwyczajowo odwracamy głowę. Brud, syf i ubóstwo: zaplamione zasłony, nieprane od tygodni portki, żółte niepełne zęby, polska czernucha. A jednak jest w tym świecie światło. Tkwi w szczelinie.
Sąsiady | Polska 2014 | reżyseria: Grzegorz Królikiewicz | dystrybucja: Kino Świat | czas: 91 min