Grający Jobsa Michael Fassbender będzie solidnym kandydatem do oscarowej nominacji, ale jego partnerzy – zwłaszcza Kate Winslet i Seth Rogen – wcale mu nie ustępują. Zaś Boyle po paru słabszych latach potwierdza, że należy do najciekawszych współczesnych reżyserów.
Rozmaitych dzieł dotyczących Steve’a Jobsa ostatnio nie brakuje: filmy, dokumenty, książki, poradniki w stylu „jak być Jobsem”. Trudno przed nimi uciec. Tym bardziej film Danny’ego Boyle’a ze scenariuszem Aarona Sorkina wydaje mi się na ich tle produkcją wzorcową. „Steve Jobs” nie powtarza banalnych anegdot ani obiegowych opinii, nie jest nawet klasyczną filmową biografią. Sorkinowi wystarczyło parę scen z życia Jobsa, by nakreślić jego bogaty, zniuansowany portret. Tytułowy bohater nie jest tu pokazany ani jako geniusz, ani tyran, raczej jako aktor, który dążąc do perfekcji, pogubił się w odgrywanych przez siebie rolach.
Świat, który oglądamy na ekranie, jest zresztą specyficznym teatrem. Boyle pokazuje Jobsa w trzech przełomowych chwilach, zawsze za kulisami wielkich wydarzeń, na kilkanaście minut przed premierą kolejnych produktów. Ale technologia jest tu jedynie gadżetem, Boyle’a zdecydowanie bardziej interesują relacje Jobsa z bliskimi mu ludźmi: współpracownikami Joanną Hoffman i Steve’em Wozniakiem oraz dorastającą córką, której nie chciał uznać (na łamach prasy przedstawił nawet obliczenia, z których wynikało, jak wielu amerykańskich mężczyzn mogło być ojcami dziewczynki). Między tymi bohaterami rozgrywa się swoista psychodrama rozpisana na świetne, dynamiczne, błyskotliwe dialogi. Grający Jobsa Michael Fassbender będzie solidnym kandydatem do oscarowej nominacji, ale jego partnerzy – zwłaszcza Kate Winslet i Seth Rogen – wcale mu nie ustępują. Zaś Boyle po paru słabszych latach potwierdza, że należy do najciekawszych współczesnych reżyserów.
Steve Jobs | USA 2015 | reżyseria: Danny Boyle | dystrybucja: UIP | czas: 122 min