„Spectre” to błyskotliwie zrealizowane widowisko, któremu jednak brakuje ekstrawagancji dawnych filmów o Jamesie Bondzie
„Spectre” to błyskotliwie zrealizowane widowisko, któremu jednak brakuje ekstrawagancji dawnych filmów o Jamesie Bondzie
/>
Po gigantycznym – także finansowym – sukcesie „Skyfall” Sam Mendes stanął za kamerą kolejnego filmu o agencie 007. Skorzystał ze sprawdzonych pomysłów: szybką akcję (chwilami bliższą produkcjom o Jasonie Bournie niż starym „Bondom”) uzupełnił klasycznymi motywami i gadżetami, czasem bezpośrednio odwołując się do filmów z lat 60. To ciągle działa bez zarzutu, ale jednocześnie czuć, że odświeżona prawie dekadę temu przy premierze „Casino Royale” bondowska formuła nieco się wyczerpuje. „Spectre” to świetne, perfekcyjnie zrealizowane kino akcji, ale zmiany w serii wydają się nieuniknione. Film Mendesa pod takie nowe rozdanie szykuje zresztą grunt, symbolicznie spinając fabularną klamrą wszystkie części cyklu, w których Bonda grał Daniel Craig.
W „Spectre” okazuje się bowiem, że za zbrodniarzami, których niedawno ścigał 007, stoi potężna tytułowa organizacja (wielbicielom serii ta nazwa z pewnością wiele powie), a właściwie jej mózg, niejaki Franz Oberhausen. Zniszczenie Bonda stało się jego życiowym celem, ale agent nie może za bardzo się bronić, bowiem w paradę wchodzi mu nowy szef służb specjalnych, który decyduje, że projekt 00 ma zostać ostatecznie zamknięty. „Niepotrzebni nam agenci z licencją na zabijanie”, mówi, „teraz brudną robotę odwalają za nich drony”. Bond musi więc działać na własną rękę i poza prawem, licząc na wsparcie swoich przyjaciół z MI6 (M, Q i Moneypenny mają tu do odegrania znacznie większe role niż zazwyczaj).
Scenariusz „Spectre” zgrabnie łączy bondowską brawurę z całkiem poważnymi tematami: problemem nieustannej inwigilacji (aż dziw, że nie pojawiają się odwołania do Edwarda Snowdena) czy moralnymi dylematami, które zaczynają nękać agenta 007. Craig czuje się w roli Bonda lepiej niż pewnie i znów partnerują mu wspaniałe aktorki: Monica Bellucci (która dostała zdecydowanie za mało czasu ekranowego) i Léa Seydoux. Niestety słabiej wypadają w „Spectre” czarne charaktery: żelazne paznokcie zabójcy Hinxa (Dave Bautista) nie mogą równać się ze stalowym uśmiechem Buźki (pamiętacie „Szpiega, który mnie kochał” i „Moonrakera”?), a Oberhausen – mimo niezłej roli Christopha Waltza – pozostaje człowiekiem z cienia, wielkim manipulatorem, który dopiero w finale dostaje szansę zaistnienia na ekranie.
„Chryste, jak ja tęsknię za zimną wojną”, powiedziała w „Casino Royal” M, grana wówczas przez Judi Dench. I chyba można to odnieść do całej serii. Skoro akcja nowych powieści o Jamesie Bondzie – by wymienić choćby „Solo” Williama Boyda czy wydany niedawno „Cyngiel śmierci” Anthony’ego Horowitza – może toczyć się w latach 60., być może znalazłby się reżyser, który zaryzykowałby przeniesienie akcji filmu w tamte czasy? Oglądając „Spectre”, zatęskniłem za galerią barwnych szaleńców, za Aurikiem Goldfingerem, Franciskiem Scaramangą i Hugo Draksem. I za tą nieokiełznaną wyobraźnią, która sprawiała, że każdy kolejny „Bond” był niezapomnianym widowiskiem, nawet jeśli mniej perfekcyjnym niż „Spectre”.
Spectre | USA, Wielka Brytania 2015 | reżyseria: Sam Mendes | dystrybucja: Forum Film | czas: 148 min
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama