Mam w głowie mnóstwo postaci. Na zawołanie – mówi Kalina Alabrudzińska w rozmowie z Magdą Sendecką. – To nie są moje historie, żadna z nich. Ale każdą mogłabym przeżyć czy jakoś się z nią zidentyfikować – dodaje reżyserka. „Nic nie ginie”, jej pełnometrażowy debiut fabularny, podzielił pandemiczny los kultury i zamiast do kin, trafił od razu do sieci. Warto go nie przeoczyć.
Media

Z Kaliną Alabrudzińską, scenarzystką i reżyserką filmu „Nic nie ginie” spotykamy się w Cafe Kulturalna pierwszego dnia jej ponownego otwarcia. Obie jesteśmy lekko oszołomione sytuacją – nie do wiary, że możemy siedzieć w ogródku i zachowując przepisową odległość rozmawiać naprawdę, nie przez elektroniczne komunikatory, popijając kawę.

Powiedz mi jak to się zaczęło.

Urodziłam się w Płocku, 24 kwietnia 1983 roku [śmiech]. Ale pytasz, jak się zaczęło z filmem?

Z filmem, bo to nie tylko twój reżyserski debiut w pełnometrażowej fabule, ale i dyplom aktorski Łódzkiej Szkoły Filmowej.

Rzeczywiście, dużo w nim debiutów, bo prócz aktorów chyba połowa ekipy twórczej zadebiutowała w pełnym metrażu. Mariusz Grzegorzek był opiekunem mojego licencjatu a potem dyplomu na reżyserii. Dobrze się porozumieliśmy artystycznie, bardzo go cenię jako pedagoga, bo pomagał mi robić to, co chciałam, nie próbując narzucać swojej wizji. A to rzadkość wśród tak silnych osobowości twórczych. Kiedy zaprosił mnie do zrealizowania dyplomu aktorskiego, nie posiadałam się z radości, bo stało się to w momencie, kiedy już myślałam, że nigdy nie zadebiutuję. Właśnie przestałam wierzyć w siebie, aż tu nagle... Chciał, żebym zrobiła komedię, żeby to było coś dowcipnego, żeby ci studenci pokazali się z zupełnie innej strony niż do tej pory.

Bo trzeba pamiętać, że to rok znakomitych spektakli dyplomowych: „Pomysłowych mebelków z gąbki” Mariusza Grzegorzka i „Aniołów w Ameryce” w reżyserii Małgorzaty Bogajewskiej. Czy od razu wiedziałaś, że opowiesz o grupie terapeutycznej?

Dość szybko, bo terapie zawsze chodzą mi po głowie i cokolwiek zaczynam pisać, to prędzej czy później jakąś terapię tam przemycę. A grupa pozwala na napisanie ról dla wielu bohaterów – kilku głównych i dużej liczby pobocznych, a to miał być dyplom dla całego roku aktorskiego, a przynajmniej jego większości. To ustawiło cały film. Jagoda Szelc, która rok wcześniej zrealizowała „Monument”, też znalazła na to sposób. Ona zrobiła wyjazd studencki, ja terapię. Oczywiście nie wzięłam wszystkich aktorów, bo filmu z tak wieloma bohaterami nie dałoby się oglądać. Można wpaść w pułapkę, że skoro wszyscy są ważni, to naprawdę nikt i postaci przestają być rozróżnialne. Nie mogłam tego zrobić ani sobie, ani aktorom.

Trwa ładowanie wpisu

Jak budowałaś scenariusz?

Najpierw napisałam kilka stron o postaciach, bo to one są dla mnie najważniejsze. Wszyscy mieli się spotkać w grupie terapeutycznej. Ważną osobą jest terapeuta, który to wszystko spaja. Każdy bohater miał własną historię. Było ich wielu, ostatecznie nie wszyscy zostali w końcowej wersji, niektórzy ewoluowali, rozwinęli się w inne postaci. Mam w głowie mnóstwo postaci. Na zawołanie.

Może powinnaś zrobić serial. Dobromir byłby stałym terapeutą, a uczestnicy się zmieniają...

Tak! To mogłoby trwać już do końca mojego życia artystycznego. Formuła jest tak pojemna...

Oglądałabym.

A ja bym chętnie to robiła. I nie mam wątpliwości, że spełniłabym się artystycznie. Dopóki mam aktorów i postacie, praca to sama przyjemność.

Komedia o terapii? Takie połączenie może niepokoić, jeśli ktoś myśli o śmiechu oceniającym albo pomniejszającym. Twój film jest od tego jak najdalszy.

Bardzo długo nie chciałam mówić, że to jest film o terapii, bojąc się wyobrażeń widzów, że to jakaś groteska o freakach. Ale ponieważ we mnie nie ma oceniającego podejścia do ludzi, to w moim filmie też nie miało prawa się to znaleźć. Dla mnie komedię da się zrobić ze wszystkiego. Bo tak widzę ten świat. Są tematy, których nigdy nie chciałabym dotykać, ale z całej reszty zrobię komedię. Wzruszającą.

Twoje postaci są przede wszystkim wzruszające. Jakie referencje byś przywołała, opowiadając o filmie komuś, kto go jeszcze nie widział?

Staram się czerpać z amerykańskiego kina niezależnego. Nie wychowałam się artystycznie na kinie europejskim, nie karmię się nim. A jest np. serial, który kocham, chętnie zrobiłabym jego polską wersję – to „Easy” Joe Swanberga. Są tam dobre postaci, świetnie jest to zagrane, jest tam odpowiednia ilość weltschmerzu w każdym z bohaterów. Z nim czuję pokrewieństwo, z kinem, które tworzy Noah Baumbach, również.

Co masz w głowie, kiedy zaczynasz budować postaci? Myślisz o jakimś generalnym przesłaniu, takim, które da się potem streścić w zapowiedzi filmu, typu: „to jest o samotności i potrzebie bliskości”?

Czasem mam bardzo niewiele – jakieś zdanie, obraz, pojedynczą myśl. Albo uczucie, które mi się z kimś kojarzy. I w to idę. A jak siadam i zaczynam pisać, i czuję coś w brzuchu, to wiem, że to dobry trop. Tylko żeby to nie zabrzmiało jak jakieś magiczne obrzędy. Nie chodzi o żadną wenę czy inne patetyczne słowa. To, co piszę, po prostu musi być mi bardzo bliskie. Odpowiadać na coś, co mam w sobie. Każda z tych postaci jest blisko mnie. Jest jakimś pytaniem, które we mnie było od zawsze, albo jakąś częścią mnie. To nie są moje historie, żadna z nich. Ale każdą mogłabym przeżyć czy jakoś się z nią zidentyfikować. Więc nie wiem, dokąd te postacie idą, ale wiem, gdzie się zaczynają.

To skąd na przykład wziął się Donatello?

Przy jakimś innym projekcie filmowym poznałam chłopaka, który pracował w warszawskim ZOO, opiekując się wężami znalezionymi w mieście czy odebranymi handlarzom. Wzruszyła mnie czułość, jaką okazywał tym zwierzakom, ale miałam też wrażenie, że to jest dla niego całe życie, i pomyślałam, że może być ciężko przebić się komukolwiek do jego świata. Ale był zdecydowanie bardziej bezpośredni niż mój Donatello. Więc prawdziwa, żywa postać i jej pasja spotkała się z człowiekiem, któremu się wydaje, że to, czym on się zajmuje, jest najważniejsze na świecie i nie może uwierzyć, że inni tego nie widzą.

Wiele rzeczy się spotyka w tych postaciach, więc nawet mnie trudno je tak jednym zdaniem przyszpilić, chociaż sama je napisałam. Ale przecież na tym to właśnie polega, a poza tym Michał Surosz, który gra Donatella, jest trzecim elementem tej układanki, bo przepuścił tekst przez siebie i z tego złożyła się ta postać.

A na przykład Klaudia, grana przez Zuzannę Puławską?

Klaudia za wszelką cenę próbuje pomagać każdemu, kogo spotka. Chce ratować świat, choć ten świat ma zupełnie inne sprawy na głowie. Mnie też dużo czasu zajęło ratowanie świata, zanim się zorientowałam, że to siebie miałam ratować. Dobrze pamiętam ten moment. Bardzo dużo energii włożyłam w przyjacielskie wspieranie różnych artystów. I dopiero na rozdaniu Nike, kiedy moja przyjaciółka Radka Franczak, wspaniała pisarka, szła na scenę odebrać nominację, dotarło do mnie, że nigdy nie dałam samej sobie tyle wsparcia i wiary w umiejętności i talent, co jej. Robiłam to zawsze z przyjemnością, z ogromną energią i wdzięcznością, że mogę jej czasem powiedzieć słowa wsparcia, ale nigdy nie wpadłam na to, żeby tak mówić do samej siebie. A ona już tego wsparcia chyba więcej ode mnie już nie potrzebuje [śmiech], mogę więc już sama zacząć wspierać siebie. Dużo ze mnie jest w tej postaci, która ewidentnie potrzebuje wyrwania ze świata, w którym ugrzęzła. Choć niekoniecznie jest na to gotowa.

Właśnie – doceniam, że ani ty, ani grupa nie dajecie łatwych happy endów.

Grupa ją trochę konfrontuje z tym, co ona robi, ale delikatnie, dzięki czemu ona może zobaczyć, w czym jest, zrozumieć to i wybrać czy dalej tak chce. To jest ten moment jej płaczu w reakcji na komplementy, kiedy widać też straszną trudność w braniu dobrych rzeczy od innych. Zuza Puławska, która grała tę postać, musiała się z tym mierzyć, ale cudownie sobie poradziła.

Wszyscy na pewno cię pytają o młodego narodowca, granego przez Jana Hrynkiewicza?

O Przemka? On się wziął pewnie z takiej postaci, która bardzo chce się przyjaźnić, a cokolwiek wychodzi z jej ust, to gryzie i kąsa innych. Nawet mieliśmy takie sceny z Jankiem, które w końcu nie weszły do filmu, że on siedzi sam podczas jakiejś przerwy, tak jakby chce zagadać, coś zrobić razem z resztą grupy, ale w końcu jedyne, na co go stać, to jakaś przykra uwaga. Nie potrafi inaczej. A znalazł się w takim środowisku a nie innym, bo mógł tam wykrzyczeć tę swoją złość swobodnie i jeszcze mu za to dziękowano. Gdzie indziej zawsze dostawał po łapach.

Jak precyzyjny był scenariusz? Zostawiłaś aktorom miejsce na improwizację?

Dużo improwizowaliśmy i ostateczny kształt niektórych scen powstał dopiero po próbach. Ale na ekranie jest większość z tego, co napisałam. Próby były po to, żeby aktorzy zaczęli mówić sobą, żeby stali się swoimi postaciami, więc najpierw była długa praca, żeby przepuścili to przez siebie. Wtedy czasem się okazywało, że jakaś fraza jest nieprawdziwa albo jakiś przebieg powinien się inaczej skończyć. Wtedy przepisywałam tekst i próbowaliśmy jeszcze raz.

Pytam o tę precyzję, bo udało ci się pokazać zmianę, jaka się dokonuje w kilkorgu głównych bohaterach za pomocą bardzo subtelnych zabiegów, czasem – jak w przypadku Przemka, krótkiego ujęcia, w której wszystko mówi jego spojrzenie. Ta precyzja musiała być w scenariuszu, ale i w montażu?

Wszystkie sceny kręciliśmy z dużym wyprzedzeniem. Aktorzy mogli się przez kilka minut rozkręcać, zanim zaczęliśmy grać napisaną precyzyjnie scenę. Każdy mógł osiąść w swojej postaci. Nie tylko w scenach terapii, też tych zewnętrznych. A potem graliśmy jeszcze wychodzenie z tej sceny, jej ciąg dalszy. I to często były bardzo długie duble. A w montażu braliśmy tylko momenty kluczowe, najważniejsze, składając je coraz bardziej syntetycznie. Ale żeby zbudować to, o czym mówisz, żeby działało jedno spojrzenie, trzeba było wykonać ogromną pracę nad postaciami, żeby i aktorzy wiedzieli, kim są, i żebym ja to dobrze wiedziała. Aktorzy są nośnikiem. Ale my jako widzowie musimy ich dobrze zrozumieć, żeby wyczytać to spojrzenie i wiedzieć, co ono znaczy. Więc trzeba mieć dużo danych, żeby kilka portretów, które są na koniec, pozwoliło wnioskować: czyli ona zrobi może to i to, a może tamto, a on może się tak zachowa. Tylko że tych danych nie przekazuję słowami czy mnogością scen, staram się porządnie budować psychologię postaci.

Media / Olga Witowska

fot. Agencja JUMP

Jaka była rola Anny Skorupy w osiągnięciu tej głębi?

Ania jest bardzo ważną postacią, ale trudno opisać, co ona robi. Sama właściwie niedawno konkretniej sformułowała to w słowach. To są rzeczy trudno uchwytne.

Powiedzmy najpierw wobec tego, że Anna Skorupa jest trenerką, czy coachem aktorskim.

Co nie oznacza, że ćwiczy z aktorami dykcję, jeśli mają grać kogoś ze Śląska, a są z Pomorza. Anna pomaga aktorom dotrzeć do postaci, do których grania są zaproszeni. Po pierwsze daje im narzędzia, żeby zbliżyli się do postaci, żeby zagrali ją jak najlepiej. Po drugie, prowadzi tzw. aktorskie BHP. Czyli pomaga przejść przez sceny trudne emocjonalnie, w których aktor dotyka czegoś w sobie, łączy się z postacią i przeżywa bardzo dużo, a potem wyjść z tego stanu, bezpiecznie dla jego zdrowia psychicznego. Trudniejsza jest odpowiedź na pytanie jak Ania to robi. To jest oczywiście praca warsztatowa... Byłam jej świadkiem i uważam, że w szkołach teatralnych takie zajęcia powinny się odbywać począwszy od pierwszego roku! Nie chcę tu zdradzać jej warsztatu, ale co nieco mogę powiedzieć. Bardzo chciałam, żeby aktorzy jak najbardziej zbliżyli się do postaci, żeby byli jak najprawdziwsi. Ania po rozmowie z aktorem prosiła np. o jakieś zdanie, które najbardziej mu z tej postaci utkwiło w głowie. To mogło być np. „nie chcę”. I z tym zdaniem pracowali, godzinę albo kilka dni, szukając w nim czegoś więcej. To fizyczna praca, z ciałem, ze skojarzeniami. Siłą tej pracy jest jej osoba, jej intuicja i umiejętność przeprowadzenia aktora przez jakiś proces wewnętrzny. Nie wiem czy ktoś jeszcze potrafi tak pracować, nie tylko w Polsce, ale i na świecie.

Ania robi jeszcze jedną ważną rzecz: pracę z reżyserem. Bo często pisząc czy reżyserując nie do końca zdajemy sobie sprawę, co jest nasze, z czego płynie. A zrobienie czegoś prawdziwego polega też na zbliżeniu się do samych siebie. Na mnie to działa. Zrobię coś prawdziwego, jeśli wiem, kim jestem. Ania, przechodząc przez tekst, zadała mi kilka odpowiednich pytań, ważnych w pracy scenariuszowej, reżyserskiej, ale też ludzkiej. Pomagała mi znaleźć ważne punkty w scenariuszu, co pozwoliło głębiej pójść za postaciami czy nawet rozwinąć historię. Ale to jest dość tajemnicze i chyba takie musi pozostać.

W każdym razie aktorzy byli wniebowzięci, a ja już zawsze chcę z nią pracować.

Tajemniczy jest też proces zmiany, który dokonuje się w terapii. Pokazujesz go w działaniu, mając do dyspozycji bardzo ograniczony czas. Nie bałaś się?

Oczywiście, że się bałam. Ale w dzień byłam w doskonałej formie, pełna pomysłów. Wiedziałam, że chcę to zrobić najlepiej. Za to w nocy miałam potworne koszmary, atakował mnie cały swiat. I to był ten strach. Bo miałam poczucie ogromnej odpowiedzialności. Coś mówię tym aktorom, wierzę w to, ale czy te prawdy są dla każdego słuszne? Może to są totalne bzdury, może to im zaszkodzi w życiu? Ale naprawdę byłam szczęśliwa, że mogłam robić to, co chcę, być blisko z aktorami, widzieć na własne oczy, jak wchodzą w te postacie, jak się rozwijają, jak sami odkrywają: o Boże, ile jest mnie w tej postaci, skąd wiedziałaś, żeby mnie wybrać do jej zagrania?! To takie małe przyjemności.

Pamiętam, kiedy Dobromir Dymecki na warsztacie z Anią pozbył się wątpliwości i oporów, i stanął w roli tego terapeuty i przewodnika. Takiego blisko innych, ale przewodnika. Nagle urósł w tej roli i do końca w niej pozostał. Myśmy się bardzo dużo śmiali na tym planie, było dużo żartów, ale on z tej roli nie wychodził. Pogodził się też ze swoją rolą realną – rolą starszego, doświadczonego kolegi, z sukcesem, który ma prawo czuć się dobrze ze sobą. Zafunkcjonował jako dobry ojciec, ja byłam matką. Żartowaliśmy, że jak te dzieci wreszcie już pójdą na swoje, to będzie na spłatę kredytów dla ojca i matki. Do tej pory na Dzień Matki dostaję od niektórych życzenia.

Zgodzisz się, że to przedsięwzięcie też zadziałało jak grupa terapeutyczna? Zresztą procesy grupowe działają przecież na każdym planie filmowym, choć to pewnie nie zawsze udana terapia.

Tak, na planie ludzie poznają się bardzo szybko, pracujemy na własnych doświadczeniach, często intensywnych emocjach. Zwykle nie ma też emocjonalnego BHP, więc trzeba uważać, ale jeśli wszyscy w miarę dobrze czują się ze sobą, to bardzo szybko się wchodzi na wyższy poziom znajomości. Co bywa też niebezpieczne. Trzeba dbać w tym o siebie, zwłaszcza że często ta bliskość szybko mija: rodzi się na planie i na nim umiera. Ale muszę powiedzieć, że jesteśmy cały czas w kontakcie, przynajmniej z tą grupą terapeutyczną, z innymi aktorami może mniej, ale też nie mieliśmy takiego wspólnego przeżycia, tych dziesięciu dni w jednym miejscu.

fot. Agencja JUMP

Co to za miejsce?

Całą terapię kręciliśmy tu, gdzie Jagoda Szelc kręciła „Monument”: w hotelu Prząśniczka pod Łodzią. To szalone, magiczne miejsce, bardzo mroczne, jak widać w filmie Jagody, albo jasne, zależy kto tam wejdzie, jak je oświetli, i jaką historię chce opowiadać. Ależ nam tam było dobrze! Bardzo już chcę być na planie.

Z Piotrem Domalewskim skończyłaś właśnie dla Netfliksa scenariusz serialu „Sexify”. Kiedy zaczynacie zdjęcia?

Zaczynamy 1 lipca, więc mamy jeszcze trochę czasu, żeby się odnaleźć w nowych realiach i przemyśleć bezpieczny sposób pracy.

A kiedy myślisz o kolejnej fabule, to w którą stronę cię ciągnie?

Mam znowu bardzo dużo postaci w głowie i dużo historii, które za tym idą. Nie potrzebuję efektów specjalnych, tylko parę wnętrz i kilkoro aktorów, więc budżet może być niewielki. Mam kilka zaczętych rzeczy, ale teraz pochłania mnie serial, więc zajmę się którąś z nich nie wcześniej niż pod koniec roku.

Ciekawe jak scenariusz „Nic nie ginie” i jego realizacja wyglądałyby dzisiaj.

Właśnie się zastanawiam, jak ten film się teraz ogląda, skoro oni są tam w takiej bliskości.

Mnie się wydaje, że pandemia akurat zrobiła mu dobrze, bo paradoksalnie jesteśmy bliżej siebie nawzajem i bliżej siebie samych, i różne rzeczy widać wyraźniej, a „Nic nie ginie” jakoś odpowiada na tęsknotę za bliskością.

Ludzie dobrze reagują na ten film, bo on im daje coś dobrego. To smutne historie, owszem, ale mam wrażenie, że widzowie dostają coś jasnego. Bohaterom filmu, po tym jak przejdą swoją drogę, jest odrobinę lepiej. Nie więcej. Ale robią taki bezpieczny kroczek ku zmianie, który pokazuje, że ona jest możliwa. W moim filmie nie dzieją się wielkie rzeczy, nikt się nie rodzi, nikt nie umiera, postaci są takie – niby wszystko jest ok, ale coś tak mi smutno, coś tak chodzę i nie wiem... Większość z nas ma właśnie tak, że tylko coś uwiera. Wielkie dramaty nie dzieją się tak często, a jest nam źle, bo coś nas tam pobolewa. Lubię takie postaci.

Nie zadebiutowałaś w kinie, nie było czerwonego dywanu. Jak ci z tym?

Myślałam, że będzie mi źle, ale jest mi dobrze. Po pierwsze nie mam na to wpływu, a już nie mam siły przejmować się tym, na co nie mam wpływu. Może nawet taka kameralność, że można sobie kliknąć i włączyć, kiedy się chce, jest dobra? Obejrzeć na kanapie? Może ten film się bardziej do tego nadaje.

Albo obejrzeć dwa razy? Mam wrażenie, że zrobiłaś film do wielokrotnego oglądania.

To fajnie, taki chciałam zrobić, żeby się nie zużył tak szybko. Ale też można go przerwać i wrócić potem, jeśli coś uwiera, jak się ogląda. Oczywiście dobrze obejrzeć ten film w kinie i zobaczyć te portrety, które tak pięknie Nils Crone, autor zdjęć, wymyślił i oświetlił. Ale to jest film kameralny, więc czemu nie oglądać go w kameralnych warunkach. W kuchni, popijając herbatę. Może to nie jest źle?

Pytam też o to, bo rozmawiamy dla Legalnej Kultury, więc temat piractwa i obecności filmu w sieci musi się pojawić. Ale ta sytuacja chyba pozbawia piratów ruchu.

Tak, bo skoro wszystko jest na legalnych stronach, to już nie ma pokusy. Ale pamiętaj, że mój film nie należy do tych, które ktoś chciałby spiratować.

Pozwolę sobie się nie zgodzić. Ale mam wrażenie, że coś nam jeszcze umyka w tej rozmowie.

Skoro od trzech miesięcy jesteś piąty raz na mieście, możesz być oszołomiona. Uważam, że jesteśmy bardzo dzielne, rozmawiając w pierwszej otwartej kawiarni! Obie jesteśmy w szoku, dwa razy wolniej mówimy i sklejamy myśli, bo wracamy do jakiegoś życia – nie wiadomo właściwie jakiego. Taka jestem mądra po tej izolacji, a nie wiem czy ta moja mądrość nie wyparuje, kiedy wrócę w ten wir. Chyba nie chcę wcale do niego wracać. Nie chciałabym tracić tych cudownych momentów bycia ze sobą. Ale oczywiście mam to szczęście, że mam pracę, kontynuowaliśmy projekt z Piotrkiem, wiedziałam, że jak się skończy kwarantanna, wchodzimy na plan, coś się będzie działo. Nie opuszcza mnie jednak poczucie dziwności tego, co się dzieje, i co nas jeszcze czeka.

Rozmawiała: Magda Sendecka

Film w reż. Kaliny Alabrudzińskiej „Nic nie ginie” można oglądać w legalnych źródłach na platformach:

Player.pl: https://player.pl/playerplus/filmy-online/nic-nie-ginie,176454

Canal+: https://pl.canalplus.com/wypozyczalnia-vod/nic-nie-ginie

Artykuł powstał we współpracy z Fundacją Legalna Kultura. Fundacja prowadzi Bazę Legalnych Źródeł, która daje dostęp do zasobów kultury zgodnie z prawem i wolą twórców. Zobacz >>>