Zadara interpretuje "Matkę Courage i jej dzieci" Bertolda Brechta z 1939 r., przenosząc akcję utworu z XVII-wiecznej wojny trzydziestoletniej w przyszłość, do roku 2025.
PAP: Czy za pomocą tekstu Brechta da się opowiedzieć o współczesności, problemach XXI wieku?
Michał Zadara: Klasyka jest zawsze od tego, by mówić o dniu dzisiejszym. Utwory nieklasyczne mają to do siebie, że są dokumentem jakiejś epoki. Są też sztuki klasyczne, np. "Odprawa posłów greckich". Jan Kochanowski napisał ją w bardzo konkretnym momencie politycznym - jest to sztuka o polityce; publicystycznie, bardzo konkretnie opowiada o tym czasie. Ale tak wywindował poziom artystyczny swojej pracy, że jest sztuką klasyczną, można ją grać, zawsze mówi ona bezpośrednio do czasów, w jakich ją się robi.
Sztuki wielkie, literatura wielka to ta, która mówi bezpośrednio, bez tłumacza. Jeśli dziś czytamy Platona, to czytamy go właśnie dziś i Platon mówi nam coś o dzisiejszej demokracji. Nie musimy nic wiedzieć o ateńskiej demokracji, żeby zrozumieć Platona, dlatego jest on klasykiem. Celem Brechta - i ciekawe, że udało mu się go zrealizować - było jak najszybciej stanie się klasykiem. Nie wiem czy wszystkie jego sztuki są "klasyczne", ale wiele z nich mówi "do każdych czasów". Mówi też do naszych czasów, tyle, że zawsze objawia się inaczej.
Heidegger mówił, że byt objawia się ciągle inaczej, w każdej epoce jest ten sam byt, ale objawiający się na różne sposoby. Tak jest też z literaturą - jest wciąż ta sama, ale objawia się na różne sposoby w różnych epokach. Brecht pisze kronikę wojny 30-letniej, ale dziś jest to kronika wojny, która dopiero będzie, która dopiero wybuchnie, za chwilę nadejdzie. Mówi więc o czasach dzisiejszych, a nawet jutrzejszych.
PAP: Swoją wersję umieszcza pan w niedalekiej przyszłości. O co toczy się ta wojna przyszłości?
M. Z.: Gdy pracowaliśmy nad tą sztuką, jeszcze rok temu, myśleliśmy, że to będzie przyszłość niedaleka. Chcieliśmy, by scenografię stanowiła zburzona Warszawa - ta odbudowana, dzisiejsza, ale już ponownie zniszczona, zbombardowana podczas kolejnej wojny. Myśleliśmy, że to będzie apokaliptyczne, jak film o powodzi na Manhattanie albo kosmitach niszczących Nowy Jork. Ale okazuje się, że wojna nie dość, że jest zaraz obok, niedaleko polskiej granicy, to wojna syryjska staje się coraz ważniejsza i straszniejsza. A ci, którzy prowadzą te wojny, umacniają się, są gotowi prowadzić wojny i politykę "twardej ręki". Czy taki Trump, który lubi rozwiązania siłowe...
W natarciu jest "polityka macho", która chętnie sięga do wojny. W Polsce też panuje ta polityka, mimo, że premierem jest kobieta. Przy władzy są macho, którzy chcą, żeby Polska powstała z kolan. Co wydaje mi się przerażające.
PAP: Czy ta scenografia wpisuje się w "kult ruin"? Miłość do Warszawy raczej zniszczonej, niż tej odbudowanej?
M. Z.: W Warszawie żyje dużo młodych mężczyzn, którzy bardzo celebrują zburzone miasto. Marzą, jak się wydaje, o takiej sytuacji, kiedy mogliby w zniszczonej Warszawie udowodnić swoje męstwo.
Warszawa dobrze się czuje jako zniszczone miasto, jest u siebie. Może dlatego tak naturalnie nam się niszczyło tę makietę - to coś oczywistego, że ta współczesna Warszawa też może funkcjonować jako ruina. Daje nam to też dziwną satysfakcję, że możemy zobaczyć zbombardowany budynek, zaprojektowany przez Daniela Libeskinda, do dziś niezamieszkany. Albo wieżowiec, który powstaje na miejscu "Emilki" - u nas już powstał i już go zbombardowaliśmy. To chłopięca radość z niszczenia zamków z piasku.
PAP: De-heroizuje pan wojnę jako "próbę męstwa", wskazuje na jej okrutne i niskie aspekty, jak fakt, że niektórzy na niej zarabiają, jak na świetnym interesie.
M. Z.: Brecht pisał, że wojna będzie tak długo, jak długo ludzie będą na niej zarabiać. Wojna jest przede wszystkim biznesem. Ktoś musi za te naboje zapłacić. Nie spadają z nieba tylko dlatego, że kochamy ojczyznę.
Myślimy, że jeśli Polska jest producentem broni, może ją sprzedawać i wszystko jest ok, zamkniemy się i wojna nigdy do nas nie przyjdzie. Otóż przyjdzie, prędzej czy później, bo świat jest połączony.
PAP: Po premierze, w latach 40., Brecht uznał, że jego cel nie został osiągnięty. Widownia zbyt silnie utożsamiała się z niedolą bohaterki, sympatyzowała z nią.
M. Z.: Widzowie widzieli w tym tragedię. Brecht dodał więc tekst na sam koniec. Bohaterka nie ma już z czego żyć, jest pozbawiona nadziei. Widzowie jej współczuli. Więc Brecht dodał jej na koniec tekst "muszę wrócić do interesów", żeby podkreślić, że ona niczego nie zrozumiała. Dziś, gdy czytamy ten tekst, wiemy, że ona sama się okłamuje, że nigdy już do żadnych interesów nie wróci. Na tym polegał, według Brechta, problem: nie lubił, gdy ktoś się utożsamiał, nie lubił tworzenia świata, w który można się zanurzyć i zapomnieć o tym rzeczywistym. Chciał, żebyśmy oglądali spektakle przytomnie, bez tworzenia iluzyjnego świata.
Uważał, że idealną postawą jest postawa widza meczu pięściarskiego, który pali cygaro, oglądając walkę. Ktoś, kto pali jest zadowolony, komentuje, mówi co jest dobre, co złe. Chciał, żeby widzowie też tak oglądali - mówili "ten robi dobrze, ten źle". A nie, żeby przejmowali się losem bohaterów i przestawali myśleć. Brecht jest pełen sprzeczności. Jednocześnie rozumiał, że teatr jest formą popularną, ludzie przychodzą po rozrywkę, po iluzję i wielkie role. Chciał jednak, żeby wychodząc z teatru pomyśleli "o nie, ja tak nie będę żył", a nie płakali nad losem matki, która utraciła swoje dzieci.
Rozmawiał Piotr Jagielski (PAP)