Coś bez wątpienia jest na rzeczy. Po całych latach ekscytowania się rozwojem metropolii przyszedł czas na zmianę perspektywy. I wsłuchanie się, „co to tak wyje tam w tle”. Nareszcie!
/>
„A wycie? Cóż wycie? W gruncie rzeczy nic. U nas jest długa tradycja przeczekiwania wyć” – to cytat z mocnego kawałka szczecińskiego rapera Łony „Co tak wyje”. Opowieść jest prosta jak drut. Jadą sobie pasażerowie pierwszej klasy, ale w tle słyszą nieprzyjemne wycie. I kombinują, co by tu zrobić, żeby to wycie ucichło. Dopiero na koniec ktoś się orientuje, że to wagon trzeciej klasy dyszy ostatkiem sił.
Tę metaforę można przenosić na różne płaszczyzny. Jedną z nich jest polska prowincjonalna. Oraz jej relacja z metropoliami. Tu nie idzie nawet o samą biedę albo mniejszą zamożność – słowem kluczem nie będzie więc osławione przeciwstawienie Polski A Polsce B. Zjawisko dotyczy raczej zniknięcia Polski mniejszych miast z polskiej mapy w czasie transformacji. I to zniknięcie zarówno dosłowne (w wyniku reformy administracyjnej liczba województw zmniejszyła się w Polsce do 16), jak i metaforyczne, przejawiające się utratą znaczenia politycznego, ekonomicznego czy kulturalnego wielu mniejszych ośrodków. Czy wreszcie wyludnianiem się takich miejsc jak Legnica, Krosno albo Wałbrzych.
Książka Filipa Springera „Miasto Archipelag” jest jedną z prób opisania tego zjawiska. Springer to jeden z najlepszych dziś polskich reportażystów. Ma swój niepodrabialny styl i suwerenność w doborze tematu oraz jego ujęcia. Dzięki temu pisze na własnych warunkach. I nie musi wpisywać się w żadną większą narrację suflowaną przez kogoś innego. To się czuje od razu. A „Miasta Archipelagu” nie sposób odpędzić prostym „ach, po co znowu pisać o tej Polsce w ruinie!” albo odtrącić w stylu „znów pan z Warszawy ruszył w teren i wyśmiewa prostych ludzi”.
Jego pomysł jest prosty. Bierzemy mapę administracyjną z 1975 r. i odwiedzamy stolice dawnych województw: Koszalin, Elbląg, Leszno, Nowy Sącz, Białą Podlaską, Zamość. Łazimy, fotografujemy, czytamy, gadamy z ludźmi, zaglądamy do ich domów, firm, biur, urzędów. Springer kleci z tego swój autorski obraz. Jedne sprawy go bardziej interesują (architektura, urbanistyka, kultura), więc opisuje je tak, że szczęka opada podczas czytania. Inne (ekonomia, przedsiębiorczość) traktuje trochę sztampowo i jakby bez większej werwy. Wobec jeszcze kolejnych (polityka lokalna) zachowuje pewien ironiczny dystans.
Ale to wszystko nie jest takie ważne. Ważne są dwie rzeczy. Pierwszą jest to, że tą książką ważny i poczytny współczesny polski autor podkręca zainteresowanie Polską mniejszych miast. Robi na nie zdrową modę. Zachęca nie tylko do tego, by do nich zajrzeć, lecz także by dostrzec ich znaczenie. I już samym tym faktem (i to jest drugi ważny skutek) przywraca polskiej prowincji utraconą godność. Przywraca je naszej mapie. Oraz naszej świadomości.
Skutki długoletniego braku Polski prowincjonalnej na radarze polskiej publicystyki są bowiem wymierne. Sprawiły, że była ona na przemian zaniedbywana (np. ekonomicznie), drenowana (w sensie demograficznym) czy wreszcie zasypywana nie zawsze trafionymi inwestycjami, a ostatnio politycznie rozgrywana w brutalnej grze o władzę. Wiadomo, że samymi książkami tego nie zmienimy. Ale to nie znaczy, że nie warto próbować.
/>
Kup w kiosku lub w wersji cyfrowej