AUTOBIOGRAFIA Miała nieproporcjonalną twarz, za duże usta i nos. Przynajmniej tyle usłyszała na jednym z przesłuchań do filmu w młodości. Można tylko przeczuwać, co czuł autor owej nieprzychylnej opinii, gdy za parę lat Sophia Loren stała się ikoną kina, stawianą w jednym rzędzie z Marilyn Monroe, Elizabeth Taylor czy Avą Gardner. Skoro zresztą już o Marilyn mowa, ta miała powiedzieć kiedyś, że nie była nigdy ani najładniejsza, ani najzdolniejsza – po prostu pragnęła być gwiazdą bardziej niż ktokolwiek na świecie. Z Sophią Loren w dużej mierze było podobnie. Znała przykład swojej matki – piękności, która wygrała casting i dostała bilet do Hollywood. Być może umiałaby go wykorzystać, gdyby jej wyjazdowi do Stanów stanowczo nie sprzeciwiła się rodzina. Sophia wiedziała, że tego samego błędu nie popełnia się dwa razy. Gdy dostaje się szansę, trzeba trzymać się jej kurczowo.
Loren pisze w swoich wspomnieniach, że czasem, gdy budzi się we własnym łóżku, nie potrafi uwierzyć we wszystkie wspaniałości, które jej się w życiu przydarzyły. Na tym polega siła jej książki. Loren w autobiografii ani przez chwilę nie gwiazdorzy. Widzi siebie jak najzwyklejszą kobietę, seniorkę rodu, która drży, czy na święta zdąży przyrządzić włoskie smakołyki dla najbliższych. To opowieść snuta z temperamentem i poczuciem humoru. Loren z pewnością nie napisała tej książki sama. Musiała trafić w ręce wybitnie uzdolnionych redaktorów. To oni stworzyli bohaterkę książki – kobietę, gwiazdę, piękność, z którą można konie kraść.
Malwina Wapińska
Wczoraj, dziś, jutro. Moje życie | Sophia Loren | przeł. Monika Woźniak | Wydawnictwo Literackie 2015
PROZA W nagrodzonym Paszportem „Polityki” quasi-reportażu „Przyjdzie Mordor i nas zje” narrator szwendał się po Ukrainie, ale w istocie pisał o Polakach – o ich mocarstwowych marzeniach, nostalgii za mityczną przeszłością, potrzebie, by znaleźć wreszcie kogoś gorszego od siebie. W powieści „Siódemka” Mordor przychodzi: rosyjskie wojska stoją w obwodzie kaliningradzkim i tylko czekają na rozkaz, by wkroczyć. Główny bohater próbuje zaś dostać się z Krakowa do Warszawy, tytułową szosą nr 7, pogrążony w pijacko-narkotyczno-demonicznej malignie.
„Siódemka” rozczarowuje. Po pierwsze, jest mocno zadłużona literacko – u Gombrowicza, Konwickiego, Stasiuka, Andruchowycza. To oczywiście jeszcze nie problem, pod warunkiem że ma się przy okazji do powiedzenia coś oryginalnego. Czytałem i czekałem, aż Szczerek swoją energetyczną frazą powie mi o Polsce coś, czego nie wiem. Cierpliwie znosiłem nawet irytującą drugoosobową narrację. Nie doczekałem się. O tym, że Polska jest chaotyczna, prowizoryczna, chamska, dołująca, nachlana (i dlatego właśnie bywa chwilami piękna), że ma wyparte chłopskie korzenie i fikcyjne sarmackie marzenia o nowoczesności, że polska tożsamość jest zarazem dumna, mroczna i wstydliwa i że trudno od niej uciec – to są wszystko prawdy dość banalne. „Siódemka” jest za to błyskotliwie napisaną, miejscami bardzo zabawną powieścią, która pozornie stara się uciec od tych schematów, lecz w gruncie rzeczy je utwierdza, jeden po drugim.