Mam nadzieję, że we wrześniu spotkamy się już na pełnej widowni, obsadzonej przez ludzi uśmiechniętych, co będzie widoczne i niezasłonięte maską – mówi PAP dyrektor artystyczny Teatru Narodowego, Jan Englert. Na nowy sezon 2021/2022 zapowiada premiery m.in. "Zamku" i "Wieczoru Trzech Króli".

Polska Agencja Prasowa: Sezon się jeszcze nie zakończył, a w Teatrze Narodowym trwają już próby do nowego przedstawienia. Co to będzie i na kiedy planowana jest premiera?

Jan Englert: W próbach mamy nawet dwa przedstawienia. "Zamek" Franza Kafki przygotowuje Paweł Miśkiewicz ze scenografią Barbary Hanickiej. Muzykę do spektaklu, który będzie miał premierę w listopadzie, tworzy Rafał Mazur. Na początku grudnia damy zaś premierę "Wieczoru Trzech Króli" Szekspira w reżyserii Piotra Cieplaka.

PAP: Skąd takie wybory repertuarowe?

J. E.: Te propozycje zgłosili twórcy. Ja korzystam z inicjatyw reżyserów i wybieram z ofert, które przedstawiają. Mam książkę, w którą wpisuję zgłaszane przez nich propozycje, i wybieram te, które mnie interesują: nie tyle jako artystę, ile jako organizatora pracy i dyrektora teatru.

I to właściwie cała tajemnica, której tak naprawdę nie ma.

PAP: Co jeszcze zobaczymy na deskach Teatru Narodowego w przyszłym sezonie?

J. E.: Myślę, że mogę już ogłosić, że zagramy prapremierę "Barona Münchausena dla dorosłych" w reżyserii Macieja Wojtyszki. I to są jedyne trzy tytuły spektakli, które mogę wymienić jako pewne.

W zaawansowanych rozmowach jest kilka innych projektów, ale to za wcześnie, by o nich mówić. Pandemia spowodowała, że właściwie realizujemy remanenty. Reżyserzy przeprowadzają swoje remanenty z półtora roku, w związku z czym sposób, w jaki funkcjonujemy nie tylko w teatrze, ale i w życiu, zmienił się na tyle, że słowo nic nie znaczy. Dlatego dopóki nie podpiszę konkretnej umowy, nie informuję o niczym. Nikogo, nawet najbardziej zainteresowanych, czyli aktorów. Niestety już się nauczyłem, przy całym swoim entuzjazmie dla pracy zespołowej, że kwestia dotrzymywania danego słowa wygląda coraz słabiej.

PAP: Wróćmy do tego trudnego, pandemicznego sezonu Teatru Narodowego. Jak państwo przetrwali?

J. E.: Nie odpuściliśmy pracy ani na chwilę. To nie było łatwe. Wymagało lawirowania między poczuciem obowiązku, lękiem, strachem, poczuciem odpowiedzialności. Czasem wymagało to ode mnie także działań sprzecznych z moim empatycznym widzeniem świata. Pewnej asertywności, konkretnych decyzji, ale udało się jakoś przez te półtora roku przygotować pięć premier włącznie z "Trzema siostrami" Czechowa w mojej reżyserii. One były w tym czasie, że się tak wyrażę, "czkawką" reżyserowane. To było coś między tworzeniem a opanowywaniem czkawki. Zresztą większość spektakli, które powstały w okresie pandemicznym w całym kraju, to było nic innego jak uparte opanowywanie "czkawki".

PAP: Wspominał pan, że premiera sztuki "Skóra węża" Artura Urbańskiego i w jego reżyserii była kilkukrotnie przenoszona.

J. E.: To jest chyba rekord świata. Premierę miała mieć u nas w czerwcu 2020 r., a odbyła się dopiero 27 maja 2021 r. Trzykrotnie wcześniej planowaliśmy tę premierę, ale za każdym razem odnawiały się lockdowny. Większość przedstawień, które w tym okresie wyprodukowaliśmy, wymagało ogromnego wysiłku. No i oczywiście premiery nie miały wymiaru święta - tylko w gruncie rzeczy obowiązku. Większość z nich odbyła się wobec tzw. ćwiartkowej publiczności. Ćwierć widowni, w maskach - to nie jest publiczność premierowa. Jednak tak właśnie wyglądały premiery i "Sonaty jesiennej" w reżyserii Grzegorza Wiśniewskiego, i moich "Trzech sióstr". To, oczywiście, miało swoje wady i zalety.

Jeśli chodzi o ten okres, w którym właściwie walczyliśmy o przetrwanie, bo chciałbym przypomnieć, że uprawiamy zawód polegający na umowie pomiędzy wykonawcą a odbiorcą - to podkreślę, że teatr bez odbiorcy w zasadzie przestaje być teatrem. Łamie się konwencję.

Żadne przedstawienia on-line lub streamingowane nie są w gruncie rzeczy teatrem. Ponieważ sam wiem, że oglądając te realizacje, gdy mi się chciało herbaty - to szedłem podczas spektaklu do kuchni i ją sobie parzyłem. Po czym wracałem przed ekran - i nawet nie wiem, co straciłem w tym czasie. Nie wiem, czy w ogóle coś traciłem. Po prostu oglądałem, ale nie uczestniczyłem.

Mam nadzieję, że ten sposób odbierania teatru, który troszkę jeszcze trwa, wraz ze zdjęciem masek i dopuszczeniem stuprocentowej publiczności ulegnie zmianie. Że wrócimy do teatru, w którym widzowie uczestniczą, a publiczność jest współtwórcą przedstawienia, a nie tylko świadkiem.

PAP: Co jest dla pana największym osiągnięciem Teatru Narodowego w tym pandemicznym sezonie?

J. E.: Przetrwanie. Fakt, że żyjemy - to jest największe osiągnięcie. Również to, że są jeszcze ludzie gotowi przyjść do teatru, że byli ludzie, którzy podczas pandemii przychodzili do teatru. Zaistniała pomiędzy widownią a sceną taka szczególna relacja. Biliśmy sobie wzajemnie brawa - widzowie nam, aktorzy zaś tej garstce odważnych widzów.

Powrót do tzw. normalności będzie bardzo ciekawy. Myślę, że będzie pozbawiony tej nadzwyczajności, aury wydarzenia, które wykracza poza przyjęte normy. Ten powrót może być bolesny, gdy się okaże, iż zgubiliśmy rodzaj porozumienia z publicznością. Bo może być i tak - to jest niewiadoma. Z olbrzymim zaciekawieniem czekam na to, co się jesienią wydarzy - zakładając, że będzie sto procent możliwości sprzedaży biletów i już nie będziemy musieli siedzieć w maskach na widowni. To jest niezwykle interesujący czas dla teatru.

Natomiast nie zrobię w tej rozmowie żadnego rankingu przedstawień w Teatrze Narodowym. Powiem tylko jedno: że gdybym mógł jeszcze raz przystąpić przynajmniej do prób generalnych tych spektakli, których premiery odbyły się podczas pandemii, to pewnie coś bym popoprawiał. Pozmieniałbym niektóre sceny, sposób prowadzenia dialogu i formę komunikowania się z publicznością.

PAP: Czy nie obawia się pan, że jesienią przyjdzie czwarta fala pandemii i będziemy mieli kolejny lockdown?

J. E.: Mam nadzieję, że osób zaszczepionych będzie sporo. Myślę też, że ci, którzy się zaszczepili, będą chodzić do teatru. Jestem pewien, że nawet jeśli pojawi się czwarta fala pandemii, to ona już lockdownu nie wywoła.

Jeśli ktoś chce umierać - to niech umiera. Jeśli nie chce się szczepić - niech się nie szczepi. Wygląda to jednak tak, że gdy podsuwamy człowiekowi instrumenty do obrony życia, zdrowia - a on z tego nie chce korzystać - to ja już nie widzę powodu, dla którego miałbym "w razie czego" mieć specjalne wobec niego zobowiązania. Miałbym takie - gdyby nie otrzymał możliwości ratunku. Gdybyśmy nie mogli zaszczepić stu procent tego społeczeństwa, to wtedy bym się martwił. A jeżeli ktoś świadomie wybiera i odmawia szczepienia - to on nie może później narzucać mi swoich wyborów. Ja wiem, że to brzmi niehumanistycznie, ale ja mam 78 lat i jestem w grupie najbardziej zagrożonych, więc wiem, co mówię, i mam do tego prawo.

PAP: Pomimo wszystko z optymizmem zaprasza pan we wrześniu do Teatru Narodowego.

J. E.: Zapraszam. My gramy nawet jeszcze do 11 lipca. Mam nadzieję, że we wrześniu spotkamy się już na pełnej widowni, obsadzonej przez ludzi uśmiechniętych, co będzie widoczne i niezasłonięte maską.