Praca Guya Standinga o dochodzie podstawowym trafi na półkę „ekonomiczne ciekawostki”. I tam pokryje się dostojnym kurzem. No, chyba że sprawę ruszy jakoś tzw. populistyczna prawica.

Jak pewnie wielu czytelników wie, jestem gorącym zwolennikiem dochodu podstawowego (BDP, z angielska UBI, czyli universal basic income). Najlepiej w wersji bezwarunkowej, czyli bez żadnego „ale” ani „jeśli”. Uważam, że jakieś 3–4 tys. zł na osobę dorosłą zrobiłoby i polskiej gospodarce, i polskiemu społeczeństwu bardzo dobrze. Tak jak zrobił program 500+, który – co do zasady – działa dokładnie jak BDP, choć się tak nie nazywa. Podobieństwa są uderzające. Po pierwsze 500+ jest świadczeniem pieniężnym, a nie żadnym „bonem na żywność czy buty”. Po drugie jest prawem, które się człowiekowi należy i nie trzeba nikomu udowadniać, że ma się do niego tytuł. I wreszcie po trzecie: 500+ nie zastępuje innych świadczeń społecznych, lecz jest ich uzupełnieniem. Tym, co odróżnia pięćsetkę od dochodu podstawowego, jest grupa docelowa. 500+ dotyczy „dzieciatych”, podczas gdy dochód podstawowy (taki z podręcznika) objąłby także bezdzietnych. Druga różnica jest taka, że 500+ wprowadził rząd PiS. A rząd ten jest uznawany (moim zdaniem niesłusznie) za władzę o prawicowym profilu ideowym. W związku z tym spora część lewicy ma z pięćsetką wielki problem. Teoretycznie program powinien się jej podobać, ale zgodnie z logiką „PiS twój wróg” podobać się przecież nie może. Dochodziło więc w ostatnich pięciu latach do takich intelektualnych fikołków jak wymyślanie, dlaczegóż to 500+ „tak naprawdę wcale nie pomaga”. Argumentacja była oczywiście naciągana jak skóra na twarzy podstarzałego rockmana. Powiadano, że program „zdezaktywizuje zawodowo szerokie masy beneficjentów” (nie zdezaktywizował). Albo że doprowadzi do katastrofy finansów publicznych (nie doprowadził). Lub że spowoduje zwijanie polskiego welfare state’u w innych obszarach, ale też nie spowodował. Bo 500+ się broni. Tak samo, jak broniłby się dochód podstawowy.
Guy Standing, „Dochód podstawowy. Jak możemy sprawić, żeby to się udało”, tłum. Maciej Szlinder, Paweł Kaczmarski, Tomasz Płomiński, Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa 2021
Z merytorycznego punktu widzenia książka Standinga ani więc ziębi, ani grzeje. Nie ma tu nic więcej ponad to, co w sprawie dochodu podstawowego zostało już powiedziane i napisane. Również po polsku, bo należy przypomnieć, że już od paru lat mamy na rynku choćby znakomitą książkę Macieja Szlindera na ten sam temat, która była blisko zgarnięcia głównej nagrody w naszym dorocznym konkursie Economicus. Jeśli ktoś potrzebuje, by jeszcze raz to samo wyłożył mu autor zza zachodniej granicy, to proszę bardzo. Macie Standinga – tego, który wcześniej (też przekonująco) pisał o prekariacie, czyli „nowej niebezpiecznej klasie”. Jeśli zaś ktoś nie czuje takiej potrzeby, to też wiele nie straci.
A dochód podstawowy? Tu problem jest oczywiście polityczny. W obecnym układzie ideowym (i to nie tylko w Polsce, lecz także w wielu zachodnich krajach) wprowadzenie BDP wydaje się niemożliwe. Chyba że zabierze się za to tzw. populistyczna prawica. Antypopulistyczna opozycja lewicowo-liberalna (zwana u nas anty-PiS) zrobić tego nie może. Z tego prostego powodu, że dochód podstawowy absolutnie nie mieści się w światopoglądzie liberalnym. I dopóki lewica trzyma się kurczowo sojuszu z liberalnym establishmentem, to nie zmieni się nic. A o BDP będziemy sobie mogli co najwyżej poczytać.