Zjawisko usuwania ciąż było w II RP tak powszechne, że starano się mu zapobiec ostrymi zakazami. Choć prawo się zmieniło, to w praktyce wszystko toczyło się jak dawniej.

Spór o dopuszczalność przerywania ciąży szybko w Polsce się nie skończy (jeśli w ogóle) – nie trzeba być prorokiem, by wiedzieć, iż obecny stan rzeczy przetrwa tylko do końca rządów PiS. Wraz z nowym rozdaniem wyborczym czeka nas kolejna zmiana – restrykcje zastąpi liberalizacja. A błyskawiczne tracenie wpływów i autorytetu przez Kościół wskazuje, iż złagodzenie przepisów może pójść bardzo daleko.
Ale nim to się wydarzy, rządzący mogą się nacieszyć ustanowieniem stanu prawnego coraz bardziej przypominającego ten, jaki obowiązywał w Polsce dziewięćdziesiąt lat temu.
Religia i rzeczywistość
„Nie dziwmy się kobietom z ludu, że aczkolwiek bezwzględnie głęboko wierzące, nie zdają sobie często sprawy, że poczynienie przerwania ciąży stoi w zupełnej sprzeczności z ich światopoglądem religijnym” – notował, prowadzący praktykę medyczną w Barcinie pod Bydgoszczą, Stefan Giebocki. „Lecz co myśleć o kobietach inteligentnych, biorących żywy udział w życiu organizacji społeczno-kościelnych, które przychodzą do lekarza z podobnym życzeniem? Można mieć poważne zastrzeżenie do szczerości i uczciwości – tak chętnie dziś afiszowanych światopoglądów religijnych, jeśli takie ultrapobożne jakoby stadła małżeńskie ze sfer inteligencji mają jedno lub dwoje dzieci” – dodawał.
We wspomnieniach opublikowanych w 1939 r. Giebocki opisywał liczne przykłady aborcji. Na wsiach usuwaniem ciąż zajmowały się akuszerki i znachorki, natomiast usługi lekarzy zarezerwowane były dla mieszkanek miast, zarówno ze środowisk robotniczych, jak i inteligenckich. W miastach, jak zauważał Giebocki, „przeważają jednakowoż rodziny z dwojgiem lub trojgiem dzieci, a przerywanie ciąży jest tak popularne, że bezdzietne jeszcze młode kobiety przychodzą często z propozycjami przerywania ciąży, gdyż z tych czy innych powodów nie chciałyby na razie mieć jeszcze własnego potomstwa. Ciekawe, że między kandydatkami do przerywania ciąży przeważają mężatki” – relacjonował.
Działo się to w kraju, w którym art. 114 konstytucji stanowił, że „wyznanie rzymsko-katolickie, będące religią przeważającej większości narodu, zajmuje w państwie naczelne stanowisko wśród równouprawnionych wyznań”. Zaś opinia Kościoła w kwestii przerywania ciąży była jednoznaczna. 12 października 1869 r. papież Pius IX ogłosił, że spędzenie płodu jest przestępstwem przeciwko życiu, za co grozi ekskomunika. A w 1917 r. Watykan doprecyzował, że „uczłowieczenie płodu następuje w chwili jego poczęcia”.
Określone przez Kościół normy moralne zupełnie nie przekładały się na życie w II RP. Ten rozdźwięk stawał się bardziej widoczny po 1929 r., gdy nadszedł Wielki Kryzys. „Dość powiedzieć, że w ciągu roku załatwiłem przeszło sto skrobanek, nie licząc kilkuset kobiet odesłanych do szpitali w stanie ciężkim, które bałem się sam zoperować. Z nich sześć zmarło na zakażenie połogowe” – opisywał na łamach „Pamiętników lekarzy” trudny początek lat 30. Czesław Piekarski.
W Gostyniu i okolicznych wsiach, gdzie prowadził praktykę, masowe spędzanie płodów stanowiło codzienność. Gdy zajmowały się tym akuszerki, często zdarzały się komplikacje i wówczas dopiero wzywano do konającej lekarza. „Żadna jednak z ofiar nawet w obliczu śmierci nie chciała zdradzić położnej i złożyć zeznania. Plotka wymieniała nawet dokładne koszty zabiegów. Zależały one od zamożności pacjentki: 50 zł u zamożniejszych, 15 zł u biedniejszych, a podobno jedna służąca zapłaciła tylko pięć złotych” – wyliczał doktor Piekarski.
Scalenie trzech światów
Masowości zjawiska usuwania ciąż (liczbę aborcji szacowano na ok. 300 tys. rocznie) sprzyjał stan prawny. A ściślej mówiąc, chaos, wynikający z tego, iż II RP powstała po scaleniu trzech zaborów. W zależności od dawnej dzielnicy obowiązywał inny kodeks karny.
W Galicji sąd obowiązany był ustalić, czy za aborcję odpowiedzialność ponosi także ojciec dziecka i czy kobieta została do niej zmuszona. Jeśli tak, wówczas powinien oczyścić ją z wszelkich win. Na ziemiach dawnego zaboru pruskiego obowiązywała surowa ustawa z 1794 r.: za usunięcie ciąży do 30. tygodnia kobiecie groziło od 2 do 6 lat więzienia; jeśli aborcja nastąpiła później – 10 lat. Natomiast na obszarze dawnego Królestwa Polskiego sądy kierowały się Kodeksem karzącym z 1818 r. „W myśl art. 130 do zbrodni zaliczono tylko dwa czyny: dokonanie lub samo usiłowanie aborcji przez osoby trzecie bez wiedzy i zgody kobiety ciężarnej, które spowodowały zagrożenie dla jej zdrowia i życia oraz wielokrotne, zawodowe «dla zysku lub w innym złym zamiarze» dokonywanie aborcji za zgodą kobiety ciężarnej” – wyjaśnia Joanna Słyszewska w opracowaniu „Ochrona życia dziecka w Kodeksie karzącym Królestwa Polskiego z 1818 r.”. Przeprowadzanie usunięcia ciąży było zagrożone karą od 3 do 10 lat ciężkiego więzienia. Jednocześnie niedoszła matka nie musiała obawiać się więzienia.
Obowiązywanie trzech różnych kodeksów na terenie jednego państwa powodowało, że teoretycznie poznanianka za usunięcie ciąży mogła trafić za kraty na 10 lat, a mieszkanka Łodzi pozostawała bezpieczna, zaś kara groziła jedynie osobie spędzającej płód. W praktyce świadomość absurdalności stanu prawnego sprawiała, że ani sądy, ani prokuratura, ani policja nie wykazywały ochoty, by zajmować się procederem nielegalnego usuwania ciąż.
Nawet jeśli zjawisko to stawało się coraz bardziej powszechne, nie tylko państwowe służby, ale też obywatele woleli zgodnie udawać, iż go nie dostrzegają. „Każdy inteligent przyznaje, że największa rozrodczość jest potrzebna państwu, wobec czego należy przeciwdziałać agitacji (na rzecz antykoncepcji i aborcji – red.) i regulacji urodzin – ale… na własny użytek ogranicza się na wszelki możliwy sposób ilość potomstwa do minimum” – zauważał Stefan Giebocki. „A, że w podobny sposób postępuje około dziewięćdziesiąt pięć procent rodzin inteligentniejszych w Polsce, więc wraz ze wzrostem dobrobytu i oświaty, spada jednocześnie liczba urodzin. Pęd do ograniczania liczby urodzin przenika obecnie do wszelkich warstw społecznych” – dodawał.
Aż stan błogiego milczenia na temat aborcji nagle dobiegł końca. Stało się to na początku października 1929 r., gdy powołana przez parlament komisja kodyfikacyjna zaprezentowała projekt nowego kodeksu karnego, który miał ujednolicić prawo. W art. 141 zapisano, iż „kobieta, która swój płód spędza lub pozwala na spędzenie przez inną osobę, ulega karze więzienia do lat 5”. Taki sam wymiar kary groził każdej osobie pomagającej w dokonaniu aborcji. Jeśli ktoś z usuwania ciąż uczynił źródło dochodu i przyłapano go na recydywie lub przyczynił się do śmierci ciężarnej, wówczas groziło za to aż 15 lat więzienia.
Gdy o nowych zapisach poinformowała prasa, trwał właśnie II Zjazd Prawników Polskich. Wieści o zamiarze wysyłania kobiet do więzień sprawiły, że nudne dotąd obrady natychmiast nabrały rumieńców.
Inteligenckie weto
„I oto – fakt nieoczekiwany może dla samych uczestników kongresu – prawie wszyscy wypowiedzieli się w duchu wręcz przeciwnym stanowisku komisji kodyfikacyjnej, to znaczy przeciw karalności tego czynu” – wspominał Tadeusz Boy-Żeleński. „Wielkie wrażenie wywarło przemówienie b. prezesa Sądu Apelacyjnego, p. Czerwińskiego, przeszło siedemdziesięcioletniego starca, który, na podstawie kilku dziesiątków lat swojej praktyki, żądał zupełnego zniesienia złowrogiego paragrafu; nie mniejszą sensacją była opinia prezesa Sądu Najwyższego, p. Mogilnickiego, również za bezkarnością” – dodawał Boy. Większość uczestników obrad poparła ten postulat.
Na sprzeciw prawników najszybciej zareagował Kościół. W „Przeglądzie Katolickim” ukazał się tekst dowodzący, iż zjazd odbył się pod patronatem lóż masońskich. To z kolei zirytowało największego gorszyciela dwudziestolecia, do tego mogącego pochwalić się medycznym wykształceniem, Tadeusza Boya-Żeleńskiego. Jako wierny czytelnik prasy katolickiej, z którą toczył polemiki, zapałał chęcią, by stanąć w obronie potępianych kobiet.
Pierwszemu z felietonów poświęconych problemowi usuwania ciąży Boy nadał tytuł „Największa zbrodnia prawa karnego”. Jak podkreślał, wiele kodeksów karnych w Europie przewiduje surowe represje za aborcję. „Kary te grożą zarówno matce, jak tym, którzy jej w przerwaniu ciąży pomagają. Równocześnie większość kryminologów stwierdza, że prawo to nie ma żadnego wpływu, że liczba sztucznych poronień wzrasta w ogromny sposób. Życie zawsze było w tej mierze silniejsze od ustaw i od sankcji karnych; tym bardziej okazuje się nim życie nowoczesne w tak zmienionych płynące warunkach” – pisał. „Toteż – stwierdzają to znowuż wszyscy jednogłośnie – paragraf ów jest martwą literą; okoliczności, w których prawo przychodzi do głosu, są znikomo rzadkie w stosunku do olbrzymiej ilości wypadków spełnianego przestępstwa” – podkreślał. W jego odczuciu prawo takie nie powinno więc być pisane jedynie przez mężczyzn. „Zdaje mi się tedy, że najwyższy jest czas, aby przerwać to zbożne milczenie; aby wydobyć na światło dzienne kwestię tak złożoną, tak trudną, kwestię, w której tyle zawodów ma coś do powiedzenia, w której wreszcie mają chyba prawo głosu ci, a zwłaszcza te, których to prawo dotyczy – kobiety” – oświadczał.
Rozpoczynając pisanie felietonów i esejów na łamach „Kuriera Porannego”, Boy rozpętał burzę. Zaangażowały się w nią znane osoby ze środowisk zarówno lewicowych, jak i prawicowych oraz sanacyjnych. Choć pierwsi rękawicę podjęli prawnicy. Na łamach „Głosu Sądowniczego” wiceprezes warszawskiego Sądu Apelacyjnego Kazimierz Fleszyński oznajmił, iż odstąpienie od karalności kobiet zostanie wzięte za zachętę do aborcji. „To, że kodeks usuwa jakiś paragraf, to nie znaczy bynajmniej, że jakąś rzecz pochwala lub, broń Boże, zaleca. Uznaje tylko po prostu swoją ingerencję za bezsilną, lub – co więcej – za szkodliwą; albo też uznaje, że uganianie się za pewnymi przestępstwami – np. sodomią – jest poniżej godności prawa. Tak samo zniknął z nowego projektu paragraf o cudzołóstwie, które jeszcze w pierwszej redakcji było karane rokiem więzienia” – odparowywał Boy. „Dlatego też wydaje mi się dziecinne rozumowanie pewnego wiceprezesa sądu apelacyjnego, który utożsamia ewentualną niekaralność przerywania ciąży z zachętą do tego czynu, i obawia się, że to się odbije katastrofalnie na moralności. Cóż za dzieciństwo! Czyż to, że nowy kodeks usuwa np. kary za sodomię, znaczy, że wszyscy czekamy do tego momentu, aby się do niej rzucić?” – pytał w swoim stylu.
Próba sił
Środowisko głoszące oficjalnie, że kobiety nie powinny być karane za usunięcie ciąży, skupiło się wokół redagowanych przez Mieczysława Grydzewskiego „Wiadomości Literackich”. Prym na łamach tego tygodnika wiodła partnerka Boya, pisarka Irena Krzywicka. Wspierał ją gorący zwolennik kontroli urodzin Antoni Słonimski. Tezy Żeleńskiego szybko podchwycił „Głos Kobiet”, gazeta Kobiecego Wydziału Polskiej Partii Socjalistycznej.
Zaangażowanie PPS zaowocowało tym, że doktor Justyna Budzińska-Tylicka, dzięki pomocy Robotniczego Towarzystwa Służby Społecznej, mogła otworzyć w Warszawie poradnię świadomego macierzyństwa. „Uzyskaliśmy bez żadnych przeszkód pozwolenie komisarjatu Rządu m. st. Warszawy na tej zasadzie, że nie istnieje żadne nasze prawo, które zabraniałoby tej akcji i jej realizacji” – wspominała. Poradnia nie odniosła sukcesu. „Kobiety bały się z niej korzystać” – notowała we wspomnieniach Krzywicka. Wszystko ze względu na ogromne emocje, jakie towarzyszyły działalności placówki. „Prasa wszystkich odcieni, także od skrajnie prawicowej po PPS (która jednocześnie pomagała w założeniu poradni, takie bywają paradoksy polityki) aż do pisemek komunistycznych, szalała” – wspominała Krzywicka. „Poradnię zwalczały środowiska konserwatywno-katolickie, zarzucając, że propaguje metody regulacji urodzeń niedozwolone przez Kościół. Aż do wybuchu drugiej wojny światowej Boy-Żeleński zmagał się z przeciwnikami, którzy utrzymywali, że antykoncepcja to przykrywka dla spędzania poczętych dzieci” – opisuje w opracowaniu „O dopuszczalności przerywania ciąży” Aleksandra Czajkowska.
Im bardziej spór się zaostrzał, tym padające w nim argumenty mniej dotyczyły kwestii moralnych, a bardziej odnosiły się do nadciągającej zagłady narodu, nawet ludzkości. „Słowem, chce włożyć (lewica – red.) ciężar reprodukcji rasy na pewne klasy, na przykład w Polsce na chłopstwo. To samo zrobili Rzymianie i zginęli, to samo robi Francja i czeka ją niechybna zagłada” – ostrzegał czytelników „Przegląd Katolicki”. Choć wizja wymarcia rasy ludzkiej prezentowała się przerażająco, mimo to lewica zdawała się zdobywać przewagę. Jednak w całym sporze ostatni głos należał do tych, którzy sprawowali władzę i stanowili prawo, czyli obozu sanacyjnego.
Za, a nawet przeciw
Zaogniający się spór o aborcję zbiegł się z serią wstrząsów politycznych. Jesienią 1930 r. na polecenie Piłsudskiego przywódców opozycji, zjednoczonej w Centrolewie, osadzono w twierdzy brzeskiej. Po czym przeprowadzono wybory parlamentarne, których wynik sprokurowano tak, by sanacja w końcu mogła zdominować Sejm i Senat.
W tej sytuacji środowiska opozycyjne zaczęły traktować akcję Boya jako odciąganie uwagi opinii publicznej od rzeczywistych problemów. „To oszwabianie, mające na celu odwrócenie uwagi inteligencji polskiej od sal sądowych (toczył się proces liderów opozycji – red.) i skierowanie jej w stronę «poradni», «zamtuzów» i «garsonek»” – ostrzegał Adolf Nowaczyński na łamach „Gazety Warszawskiej”, dziennika Narodowej Demokracji. „Rząd umiał docenić tą dywersyjną literaturę i nie tak dawno wynagrodził go (Boya – red.) bardzo pięknym subsydium” – dodawał, wypominając konkurencyjnemu publicyście Państwową Nagrodę Literacką, którą przyznano mu za całokształt twórczości.
Co ciekawe, z narodowcami ten jedyny raz zgadali się socjaliści. Karol Irzykowski na łamach organu związanego z PPS, „Robotnika”, sugerował, że owa nagroda została przyznana nie za zasługi literackie, lecz za „rozpowszechnianie świadomego macierzyństwa”, podkreślając, iż skandalem jest uznawaniem przez obóz demokratyczny za autorytet osoby, która „usprawiedliwia paskudztwa!”.
Boy, choć uchodził za opozycjonistę, nie skonfliktował się na początku lat 30. ani z Piłsudskim, ani z obozem władzy. Gdy inni protestowali przeciwko prześladowaniu opozycji, on publikował felietony na łamach sanacyjnych gazet. To sprawiło, że liczba zwolenników legalizacji aborcji gwałtownie stopniała. Z drugiej strony uważniej słuchali go prawnicy pracujący dla rządu.
We wrześniu 1931 r. komisja kodyfikacyjna przedstawiła projekt kodeksu karnego. Wprawdzie art. 141 pozostał, lecz dodano nowy zapis. Stanowił on, iż kobieta nie podlega karze, „jeśli zabieg był dokonany przez lekarza i przy tym konieczny ze względu na zdrowie kobiety ciężarnej, jej ciężkie położenie materialne, dobro rodziny oraz ważny interes społeczny”. Tak de facto legalizowano aborcję.
„Projekt przedłożony przez Komisję Ministerstwu Sprawiedliwości zawierał uregulowania prawne niesłychanie, jak na owe czasy, liberalne” – podkreśla Aleksandra Czajkowska. Ten fakt nie uszedł uwadze episkopatu. „Bóg dał wolność Ojczyźnie, a jej dzieci chcą dla niej nowy grób wykopać” – alarmowali biskupi w liście pasterskim z 10 listopada 1931 r. Za główne zagrożenie dla przyszłości II RP uznawali: dopuszczalność aborcji i poradnie świadomego macierzyństwa.
„Oto np. państwowe radjo nadaje obelżywe kazania, wymierzone przeciw projektowi państwowej komisji. Rząd najwyraźniej wydaje na łup swoją komisję kodyfikacyjną. «Oni jej nie uważają za swoją (tak mi tłumaczył ktoś znający stosunki); w tej komisji niema ani jednego pułkownika». Zapewne, to jest argument; niemniej ta miękkość rządu, który aż nadto twardą ręką umie bronić swego autorytetu, musi tutaj zastanowić” – rozważał Boy na łamach „Wiadomości Literackich” w tekście „Nasi okupanci”.
Tymczasem biskupi udali się ze skargą od razu do prezydenta Ignacego Mościckiego. Ten zajął się osobiście nanoszeniem poprawek, które następnie z rzadkim dla niego zdecydowaniem wyegzekwował. Wchodzący w życie 1 września 1932 r. nowy kodeks karny zawierał cały rozdział zatytułowany „Przestępstwa przeciwko życiu i zdrowiu”. Stanowiono w nim, że „kobieta, która płód swój spędza lub pozwala na spędzenie go przez inną osobę, podlega karze więzienia do lat 3”. Osobie wykonującej zabieg groziło 5 lat więzienia. Zaś „kto bez zgody kobiety ciężarnej płód jej spędza, podlega karze więzienia do lat 10”.
Jednak w nowym kodeksie pozostawiono furtkę. Usunięcie ciąży było legalne, gdy przeprowadzał je lekarz „ze względu na poważne zagrożenie zdrowia lub życia kobiety ciężarnej lub kiedy ciąża była wynikiem przestępstwa”. Wywołało to kolejne protesty episkopatu i znów interweniował Mościcki, by ową „furtkę” domknąć. „Według Rozporządzenia Prezydenta Rzeczpospolitej Polskiej z dnia 25 września 1932 r. dokonanie zabiegu ze względów zdrowotnych kobiety ciężarnej wymagało złożenia oświadczenia dwóch lekarzy. Natomiast jeżeli ciąża była wynikiem przestępstwa, lekarz mógł ją usunąć dopiero po przedłożeniu mu zaświadczenia prokuratora, stwierdzającego taką okoliczność czynu” – opisuje Aleksandra Czajkowska.
Potem przez następne kilka lat obowiązywania nowego prawa przekonywano się, iż w codziennym życiu niczego ono nie zmieniło. „W pobliskim miasteczku wiem o kilku takich kobietach, które za opłatą około pięciu złotych w najrozmaitszy sposób uwalniają niezamożne amatorki od ciąży” – relacjonował doktor Giebocki. „Odbywa się to na przeróżny sposób, jedna daje do picia różne środki roślinne, inne dopuszczają się różnych manipulacji wewnątrzmacicznych, jeszcze inne robią gorące płukania różnymi chemikaliami itd.” – objaśniał w 1939 r. czytelnikom.
W tym samym czasie warszawskie prosektorium odnotowywało, że każdego roku trafiało tam ok. 200 kobiet, które zmarły podczas aborcji. We wsiach i miasteczkach o takich zgonach starano się jak najszybciej zapomnieć.