Niezła ta twoja książeczka – usłyszał Gabo od Ernesto Bermejo, kubańskiego dziennikarza, któremu udzielił wywiadu niedługo po premierze „Stu lat samotności”. Na taką recenzję Márquez zareagował śmiechem i zaprowadził Bermejo do swojego seata 1430: „To jest mój samochód. Wyobraź sobie, jaki samochód musi mieć mój wydawca”.
Książka ukazała się 30 maja 1967 r. Kosztowała 650 pesos, czyli około 2 dol. Pierwsze 5 tys. sprzedało się w niecałe dwa tygodnie w kioskach na stacjach metra w Buenos Aires. Argentyńskie wydawnictwo Sudamericana wydrukowało tylko 8 tys. kopii, które zamierzało sprzedać w ciągu pół roku – konieczny był oczywiście dodruk. W samej Hiszpanii przez pierwsze cztery lata od premiery wydrukowano pół miliona egzemplarzy.
Ten sukces przyszedł dzięki plotce – najpierw w Buenos Aires, potem w całej Argentynie rozniosła się informacja, że powstała wspaniała powieść. Dzięki Carlosowi Fuentesowi, który jako pierwszy wśród znajomych pisarza przeczytał fragmenty powieści, ta plotka opuściła granice Argentyny. Niedługo później o wielkiej książce dowiedział się cały świat.
„Sto lat samotności” było mitem od początku. Pierwsze zdanie miało spłynąć na Márqueza z natchnieniem podczas rodzinnej wyprawy na wakacje, z której – jak sam wspominał – natychmiast po usłyszeniu tego zdania wrócił do domu, by pisać. Pisał codziennie przez 19 miesięcy.
Mitem stała się sama treść książki, zbudowana w dużej mierze ze wspomnień autora. Kultowa była pierwsza okładka powieści, o której zaprojektowanie Gabo poprosił przyjaciela, meksykańskiego artystę Vincente Rojo. Dziś egzemplarze z tego nakładu, z odwróconym „e” w wyrazie „soledad”, są wymarzonymi obiektami w kolekcjach literatury hiszpańskojęzycznej. I sam Márquez niemal błyskawicznie z dziennikarza, którego powieści sprzedają się przeciętnie, stał się postacią mityczną.
Za symboliczny początek tej sławy można uznać scenę opisywaną przez Geralda Martina, biografa Gabo. Kiedy pisarz przyjechał z żoną do Buenos Aires miesiąc po opublikowaniu „Stu lat samotności”, wybrali się na spektakl teatralny w Instituto Di Tella, centrum argentyńskiego życia kulturalnego. Podobno kiedy weszli na salę teatralną i przesuwali się w stronę sceny, podążała za nimi smuga światła reflektorów, być może przypadkiem, w ramach próby. Mieli zamiar usiąść, kiedy ktoś z publiczności krzyknął: „Brawo!”, co zamieniło się w aplauz. Ktoś inny: „Za pana powieść!”. I cały teatr wstał. Wtedy – jak pisze Martin – „sława spłynęła na Márqueza”.
Do dziś jego publiczny wizerunek składa się z kilku elementów i opowieści, do których media wciąż wracają. Takich jak zdjęcie pisarza z ceremonii przyznawania literackiego Nobla w 1982 roku – kiedy odebrał nagrodę w białych lnianych spodniach i karaibskiej koszuli, nie we fraku, jak wszyscy przed nim. Częścią jego wizerunku stała się nieukrywana przyjaźń z Fidelem Castro, a w świecie literackim – anegdota o tym, jak pobił się Vargasem Llosą o godność żony tego drugiego, Patricii. Podobno już nigdy później – po tej bójce w 1976 roku – nie potrafili rozmawiać bez urazy.
To „Sto lat samotności” zaczęło nurt, który nazywamy dziś boomem literatury latynoamerykańskiej. Byli przed Márquezem oczywiście Fuentes, Cortázar i Llosa (nie mówiąc o Juanie Rulfo), ale dopiero przyjazd Gabo do Barcelony w końcu 1967 roku i dołączenie do autorów publikowanych przez tamtejsze wydawnictwo Carmen Balcells określiło ostatecznie, na czym polega siła tej literatury i czym jest realizm magiczny. Carmen Balcells tak wspominała początek znajomości z Márquezem: „Ten człowiek był magiczny. Jego książka była magiczna, jego imię było magiczne. Gabo był spełnieniem snu Warhola o sławie, znacznie dłuższej niż 15 minut”.
Tymczasem on sam sławę ignorował, śmiał się z niej. Syn Gabo, Rodrigo (reżyser amerykańskich seriali, m.in. „Rodziny Soprano” ) tak wspominał stosunek ojca do popularności: „W dzieciństwie ja i brat mieliśmy wbijane do głów, że sława kompletnie nie ma znaczenia. Ojciec mówi, że nie jest poważna. A »powaga« – to było jedno ze słów najważniejszych dla ojca. Wiązało się dla niego z dobrymi manierami, punktualnością, pracowitością. Jednocześnie dobrze było wygłupiać się. Trzeba było wiedzieć, jak się wygłupiać i kiedy się wygłupiać. Jakby wygłupianie się było częścią powagi”. Wystarczy spojrzeć na zdjęcia Gabo, na których wytyka język, żeby zrozumieć, co jego syn miał na myśli.
I warto odszukać jego teksty sprzed publikacji „Stu lat samotności”, żeby docenić, jak wielkim zwrotem – nie tylko w historii literatury, lecz także w jego prywatnej – była ta powieść. We wstępie do zbioru opowiadań „W tym mieście nie ma złodziei”, opublikowanego w 1962 roku, pisał tak: „W moim przypadku bycie autorem jest wyjątkowym osiągnięciem, bo jestem bardzo słaby w pisaniu. Fizycznie walczę z każdym słowem. Ale jestem tak zacięty, że udało mi się opublikować cztery książki w ciągu kilkunastu lat. Praca nad piątą idzie wolniej niż poprzednie, bo pomiędzy migrenami pozostaje niewiele czasu”.
Był tak bardzo uparty, że pisał do ostatnich lat życia. Kilka dni po śmierci Márqueza jego rodzina poinformowała, że istnieją niepublikowane jeszcze opowiadania Gabo. Warto na nie czekać, pamiętając jednak przy tym, że od sławy Márqueza ważniejsza jest wartość literacka tego, co pozostawił.