Pierwsza część „Igrzysk śmierci” w reżyserii Gary’ego Rossa była ogromnym sukcesem, zarówno kasowym, jak i artystycznym. Przejęcie takiej serii to dla reżysera duży stres?
Nigdy wcześniej nie robiłem sequela. Rozumiałem, że dziedzicząc obsadę i decydując się na realizację kontynuacji, zobowiązuję się do podtrzymania pewnych decyzji, na przykład zachowania estetycznej jedności, ale musiałem mieć pewność, że będę miał wystarczająco dużo artystycznej wolności jako reżyser. Druga część to już całkiem inna opowieść. Dopiero teraz historia w pełni rozkwita, bohaterowie dojrzewają, powoli objawia się właściwy temat filmu. Uznałem, że będę miał wystarczająco duże pole do manewru.
Ten film to ogromne przedsięwzięcie. Studio, które za nim stoi, nie miało jakichś konkretnych oczekiwań?
Na szczęście nigdy nie czułem z ich strony nacisku, żeby dążyć w stronę bardziej spektakularnych efektów, wysadzać więcej rzeczy w powietrze, podkręcać dźwięk... Najważniejsza była prawda emocjonalna. Ludzie, którzy zaangażowali się w realizację tego projektu, podjęli pewne zobowiązanie. Złożyli obietnicę autorce i jej materiałowi. Chcieliśmy pielęgnować to przyrzeczenie i mam nadzieję, że to da się wyczuć w filmie. Mówię szczerze. Wiem, że ludziom może się wydawać, iż przy tak wielkiej produkcji to niemożliwe, ale tak właśnie było.
Książki Suzanne Collins to wiele wydarzeń, postaci. Jak wyglądała wstępna selekcja materiału?
Jedną z pierwszych rzeczy, które zrobiłem, gdy dostałem tę pracę, była wycieczka do Nowego Jorku i długa rozmowa z Suzanne. Chciałem poznać jej motywy, ukryte w tekście znaczenia, pragnąłem zanurzyć się w tym świecie. Wspólnie przeanalizowaliśmy całą książkę i na tej podstawie stworzyliśmy zarys scenariusza. Ona pracuje w bardzo uporządkowany sposób, ja także, więc wspólnie rozkładaliśmy tekst na części pierwsze, komponowaliśmy kolejne sekcje scenariusza, wybieraliśmy momenty przełomowe, określaliśmy, gdzie jest środek ciężkości filmu. Kiedy tak przekładaliśmy książkę na język filmu, zauważyliśmy, że scenariusz nie jest jednak do końca zrównoważony. To dość logiczne, bo książka ma 400 stron, a trzeba zmieścić ją w dwóch godzinach filmu. Trzeba było więc zrezygnować z pewnych rzeczy. Skupiłem się na bohaterach i na historii. Chciałem uczynić ten film tak wiarygodnym emocjonalnie, jak to tylko możliwe. Nie skupiać się na stylu. Być wiernym książkom. Nie rozdmuchiwać niepotrzebnie ich treści tylko po to, by zrobić drogą i napompowaną efektami produkcję, która będzie kusić tłumy.
Wydaje mi się, że jedną z płaszczyzn, na których widać, jak udało się z sukcesem połączyć prawdę, której wagę tak pan podkreśla, z koniecznym w takim filmie wizjonerskim przepychem, są kostiumy.
Mieliśmy nowego kostiumografa – Trish Summerville, z którą pracowałem już wcześniej. Ona wywodzi się ze środowiska modowego, współpracowała z wieloma magazynami, nie ma wyłącznie filmowego zaplecza. To był ogromny plus. Widziałem ogromny potencjał w Kapitolu, w szczególności postaci Effie. Chciałem mieć pewność, że Kapitol będzie tak wysublimowany, jak to tylko możliwe. Czułem, że im bardziej te wymyślne ubrania będą oddawać hedonistyczny, pełen przepychu styl życia rządzących, tym bardziej przerażający i opresyjni będą się wydawać.
Przemiana granej przez Jennifer Lawrence Katniss jest w tym filmie spektakularna.
Już w pierwszych scenach „W pierścieniu ognia” orientujemy się, że Katniss jest całkiem inną osobą. Zmienił ją udział w igrzyskach. Wracają do niej traumy z przeszłości, ma koszmary nocne. Chciałaby żyć swoim dawnym życiem, ale nie pozwala się jej na to. Jest stan określa też rozwój jej relacji z innymi ludźmi. Związek z Peetą bardzo się rozluźnił, bo chłopak przypomina jej o przeżytym koszmarze. Katniss stara się odbudować więź z domem, z Galem. Ale kiedy okazuje się, że czeka ją ponowny udział w igrzyskach, zaczyna na powrót znajdować komfort i pocieszenie w bliskości z Peetą, bo łączy ich wspólne doświadczenie.
Dla widzów Katniss stała się popkulturową ikoną feminizmu. Kreowanie takiej bohaterki to wyzwanie?
To było niezwykle ekscytujące. Nie czułem, że niosę jakieś brzemię. Dla mnie Katniss jest w pierwszej kolejności świetną postacią, prawdziwą osobą. Tym, co jest w niej najlepsze, jest to, że można się z nią identyfikować bez względu na płeć. Jej pragnienia, potrzeby i działania są wiarygodne. Ona nie chce być symbolem rebelii i ja to rozumiem – sam nie chciałbym podejmować takiej odpowiedzialności. Nie jest superherosem. Są w niej takie instynktowne, naturalne odruchy, zrozumiałe dla wszystkich.
Na jej punkcie oszalał cały świat, ludzie ją uwielbiają. Czy uważa pan, że jej prywatny wizerunek normalnej dziewczyny pomaga filmowi?
Dziś każdy aktor wnosi do filmu jakiś bagaż. Żyjemy w czasach skupionych na celebrytach i sławie. Dla rozpoznawalnych osób jest właściwie niemożliwe, żeby zniknąć, normalnie żyć, być niewidocznym poza planem zdjęciowym. Dlatego wielu aktorów obarczonych jest brzemieniem swojego publicznego wizerunku. Niektórzy z nich z czasem tracą sympatię publiczności, która czyta o nich głupstwa w tabloidach albo nie aprobuje zawodowych decyzji. To dość niefortunna sytuacja, która zaburza pierwotny porządek rzeczy i wpływa na postrzeganie aktorstwa w ogóle. W tym momencie na pewno sympatię ludzi do Katniss intensyfikuje to, że Jennifer jest tak lubiana. Nie jest mi trudno to zrozumieć, ponieważ sam uważam ją za wspaniałą osobę. Mam nadzieję, że publiczność nigdy nie przestanie jej lubić i że czeka ją długa kariera pełna świetnych ról.
Co sprawia, że książki Suzanne Collins i ich ekranizacje tak skutecznie docierają do szerokiego grona odbiorców?
Wiele zawartych w nich myśli i obserwacji dotyczy aktualnych tematów. Na przykład sposób, w jaki przestawiamy sławę i celebrytów, działanie i wykorzystanie mediów, przemoc jako rozrywkę. Jesteśmy teraz w trakcie zdjęć do „Kosogłosa” (trzecia część cyklu, realizowana jako dwa filmy – red.) i dochodzimy do etapu zdjęć wojennych. I nagle do głowy przychodzi mi Syria, ataki chemiczne... W filmie dzieją się rzeczy nie tak znowu odmienne. Tu też zaczynamy zastanawiać się, czy to wina rządu, czy buntowników. Wszystko zyskuje nowe odcienie szarości, przestaje być tak jednoznaczne. Jeden z naszych pomysłów na rozpoczęcie był taki: Katniss ogląda nagrania z operacji „Pustynna” Burza albo z inwazji w Iraku, skacze po kanałach i natrafia na kanał z jakimś reality show, w którym nastolatki biorące udział w konkursie muszą ze sobą walczyć. Okazuje się, że te materiały wcale tak bardzo się między sobą nie różnią. Dla mnie „Igrzyska” to też opowieść o konsekwencjach wojny i przemocy. Codziennie w wiadomościach patrzę na straszliwe rzeczy, które dzieją się na świecie, i to są te same rzeczy, o których opowiadamy w filmie! Nie wiem, czy można to w pełni przewidzieć, ale kiedy już się tak dzieje, to robi się z tego bardzo potężna broń.