Totalitarna rzeczywistość bliżej nieokreślonego państwa byłaby dla widza nader ponura, gdyby reżyserii filmu nie podjął się Terry Gilliam. Satyrycznych talentów i wyczucia absurdu współtwórcy legendarnej grupy brytyjskich komików wychwalać nie trzeba, niemniej „Brazil” jest komedią czarną, która miejscami napawa prawdziwą grozą. Rzecz dzieje się „kiedyś w XX wieku”. Jaka to epoka? Trudno zgadnąć. Moda i monumentalna architektura przywodzą na myśl lata 30., choć światem „Brazil” zdążyła owładnąć komputeryzacja. To komputery kontrolują życie obywateli. Komputery i niezliczone urzędy, których jedynym dążeniem jest to, by wszystko zgadzało się na papierze. W dyktacie biurokracji i powszechnej kontroli pomyłki mają się ponoć nie zdarzać, jeśli jednak w wyniku urzędniczego niedopatrzenia władze zlikwidują nie tego obywatela, co trzeba – trudno. Kiepsko w tych okolicznościach odnajduje się poczciwy urzędas Sam Lowry (Jonathan Pryce).

Kolejne awanse wymaga na nim pretensjonalna matka owładnięta manią poddawania się kolejnym zabiegom plastycznym (w jednej z pierwszych scen widzimy, jak lekarz naciąga skórę jej twarzy jak plastelinę). On sam woli marzyć o pięknej dziewczynie, która nawiedza go w snach. Dziewczyna, jak się okaże, istnieje naprawdę, chociaż chcąc wkraść się w jej łaski, Sam będzie musiał dokonać kilku przekrętów i przejść na stronę wroga systemu. W 1985 r. do Gilliama ustawiały się istne kolejki aktorów. Na zagranie Jill Layton (Kim Greist) miały chętkę m.in. Joanna Pacuła i Madonna. O niewielką rólkę uprosił reżysera Robert De Niro, który jako inżynier próbujący (dosłownie) rozsadzić system od środka jest przezabawny. Wielbiciele „Parnassusa” już w filmie sprzed 28 lat dostrzegą skłonność Gilliama do szaleńczych wizji i folgowania nieokiełznanej fantazji. Scenografia i plastyczne detale w „Brazil” to istny majstersztyk.

Brazil | Ale kino+ | godz. 20.10