„W kręgu miłości” zgrabnie łączy czułość i gniew, melodramatyczne schematy i anarchistyczną energię.

Nowe dzieło Felixa Van Groeningena z jednakową intensywnością oddaje emocje towarzyszące różnym etapom związku dwojga ludzi: od początkowego zauroczenia aż po gorzkie rozczarowanie sobą nawzajem. Trudno się oprzeć wrażeniu, że właśnie takie filmy kręciłby Ingmar Bergman, gdyby w trakcie pracy słuchał muzyki bluegrassowej.

Przebojowa ścieżka dźwiękowa jest dla „W kręgu…” czymś więcej niż tylko barwnym ozdobnikiem. Van Groeningen przywołuje na ekranie intrygujący fenomen muzyczny. Połączenie specyficznie amerykańskiego nurtu z atmosferą belgijskiej prowincji dodatkowo nadaje również „W kręgu…” posmak uniwersalności. Przede wszystkim jednak cały film Van Groeningena zyskuje strukturę muzycznego szlagieru, który momentalnie przyciąga uwagę, wprowadza w trans, oddziałuje bardziej na zmysły aniżeli na intelekt odbiorcy.

Trwa ładowanie wpisu

Jednocześnie jednak nie sposób odmówić „W kręgu…” ujmującej powagi. Nowy film Van Groeningena okazuje się dojrzalszy i subtelniejszy niż – wyświetlane przed kilku laty w polskich kinach – „Boso, ale na rowerze”. We „W kręgu…” reżyser porzuca eksplorowane uprzednio terytorium kina społecznego, by nieśmiało pokusić się o refleksję metafizyczną.

Van Groeningen zauważa, że olbrzymi tragizm pojawia się w życiu jego bohaterów w sposób równie zaskakujący i niezasłużony jak odczuwane przez nich uprzednio szczęście. Postacie z „W kręgu…” wydają się zakładnikami ślepego losu, ale buntowniczy duch nie pozwala zgodzić im się na to bez walki. Choć wynik tej konfrontacji wydaje się przewidywalny, samo jej podjęcie zasługuje już na głęboki szacunek.

W kręgu miłości | Belgia 2012 | reżyseria: Felix Van Groeningen | dystrybucja: Against Gravity | czas: 111 min | Recenzja: Piotr Czerkawski | Ocena: 4 / 6