Siostra twojej siostry” Lynn Shelton spełnia oczekiwania widzów, a jednocześnie potrafi z nich zadrwić. Słowem – wzorcowa niezależna komedia romantyczna.

Film Lynn Shelton to aż nadto wyrazisty przykład tego, jak na gruzach jednej konwencji rodzi się druga, nie mniej perfidnie wykoncypowana. To, co leży w gruzach, to oczywiście komedia romantyczna, gatunek wciąż żywotny, ale jednak skompromitowany; to, co powstaje, także należałoby zakwalifikować jako komedię romantyczną – jednak ze względu na pewne dodatkowe wyróżniki konieczne jest uzupełnienie tej nazwy przymiotnikiem „niezależny”. Co ciekawe, w filmach takich jak „Siostra…”, które jeszcze kilka lat temu odbierane były jako upragniony powiew świeżości, to, co „niezależne”, jest wyraźnie oddzielone od tego, co „romantyczne”. Romantyczne będą elementy zaczerpnięte ze starego porządku, a także wszelkie skróty i uproszczenia. Niezależność objawi się na poziomie techniki: przeciąganych ujęć, starannie dozowanych momentów milczenia oraz, co chyba najistotniejsze, budowanych jedna na drugiej niczym domek z kart emocjonalnych komplikacji.

Akcja „Siostry…” przypomina odrobinę pijanego rowerzystę: zamiast trzymać się prostej linii, jedzie nieskładnym slalomem, zaczynając od „niezależnej” gmatwaniny uczuć, a kończąc na totalnej sztampie. To rozchwianie zapowiada już pierwsza sekwencja, w której dwoje głównych bohaterów, Jack i jego przyjaciółka Iris, przebywają wspólnie na przyjęciu upamiętniającym zmarłego rok wcześniej brata Jacka. Przyjęcie obfituje w sentymentalne pogaduszki i wstydliwe wspomnieniowe żarciki. Jego atmosfera, ostentacyjnie lekka, a wręcz afirmatywna, powoli doprowadza do szału samego organizatora. W pewnym momencie – i jest to zdecydowanie jedna z najlepszych scen w „Siostrze…” – Jack wznosi toast za zmarłego i rozpoczyna tyradę o jego wadach. Do końca nie wiadomo, co właściwie ją napędza; w jakim stopniu jest to nieuleczona trauma, a w jakim wyłącznie rozdrażnienie. W miarę jak Jack się rozkręca, cisza wokół narasta. Milkną szepty i dyskusje prowadzone pod ścianami, nieruchomieją widelce i kieliszki. Jack odsłania swoje emocje gwałtownie i bez wstydu, niszcząc koronkową koncepcję bezbolesnego z założenia spotkania przyjaciół, którzy pragną wysączyć wino i powspominać dobrego kumpla. To zaburzenie rytmu nie trwa jednak wiecznie. W kolejnym ujęciu reżyserka Lynn Shelton podsuwa bohaterowi tradycyjne rozwiązanie: ucieczkę do domu nad jeziorem, gdzie można bez przeszkód wsłuchiwać się w swoje poranione wnętrze i szukać sposobów jego uzdrowienia.

Dalej jest już niemal klasycznie. W domku, który należy do Iris (znakomita Emily Blunt), zjawia się jeszcze jeden niespodziewany gość – Hannah, siostra Iris. Cała ta trójka zamknięta w ciasnej przestrzeni położonej na jeziorze wysepki staje się jednym pulsującym problemem. Ktoś z kimś idzie do łóżka, ktoś kogoś kocha, ktoś inny czegoś nie dostrzega. Jednocześnie wszyscy trajkoczą, plotkują, starannie sobie wszystko wyjaśniają, tak naprawdę nie wyjaśniając niczego. Intelektualna nadpobudliwość połączona z emocjonalnym wycofaniem – trudno o większy banał i Shelton doskonale zdaje sobie z tego sprawę. Dlatego niejako w kontrze do samej siebie oferuje widzowi fabularną wywrotkę, po której całkowicie zmienia się jego sposób postrzegania jednej z bohaterek. Ta zabawa w kotka i myszkę – a raczej w sztampę i jej całkowite przeciwieństwo – prowadzona jest przez Shelton od pierwszej do ostatniej sceny. W efekcie „Siostra twojej siostry” to film banalny, ale mimo to ciekawy; usłużny wobec naszych oczekiwań, a jednocześnie potrafiący z nich zadrwić. Jednym słowem – idealny reprezentant gatunkowy niezależnego romansidła.

Siostra twojej siostry | Cinemax | sobota, godz. 20.30