Osobliwa to historia. Współczesnym czytelnikom może wydać się dziwaczna, miejscami przerysowana. Poetyka baśni spotyka się tu z zamiłowaniem do absurdu i groteski. Gdzieniegdzie pobrzmiewa echo Sartre’owskiego egzystencjalizmu, to znów senna groza, której patronuje Kafka. Trudno po latach powiedzieć, czy „Piana dni”, najsłynniejsza powieść Borisa Viana, francuskiego pisarza, skandalisty, bywalca francuskich salonów, muzyka i fana jazzu, jest literackim arcydziełem. Z całą pewnością to książka niezwykłej urody. Wszystko tu jest jak w bajkowym śnie. Mistrz kuchni przygotowuje wykwintne danie z węgorza znalezionego w odpływie umywalki; grając na pianinie, dzięki fantazyjnemu mechanizmowi można uzyskać muzyczne koktajle, zaś antidotum na szarość ulic stanowią wielobarwne szyby zainstalowane w samochodach. To świat dekadenckich rozkoszy, urodziwego przepychu, szalonych przyjęć przy dźwiękach muzyki Duke’a Ellingtona i tłumnych spotkań na odczytach filozofa, sportretowanego w powieści jako Jean-Sol Partre. Świat absurdów, paradoksów i piękna, który siłą rzeczy musi okazać się kruchy. „ C o l i n k o ń c z y ł właśnie toaletę. Wychodząc z kąpieli, owinął się obszernym ręcznikiem frotté, spod którego wystawały mu jedynie nogi i tors. Ze szklanej etażerki zdjął pulweryzator i rozpylił na swoje jasne włosy pachnącą, gęstą oliwkę. Jego bursztynowy grzebień rozdzielił jedwabistą masę na długie, pomarańczowe kosmyki podobne do bruzd, które radosny oracz robi widelcem w dżemie morelowym” – brzmią pierwsze słowa „Piany dni”. Trudno nie pomyśleć, że główny bohater powieści ma sporo wspólnego z samym Borisem Vianem. Na zdjęciach pisarza z lat 40. widać przystojnego blondyna o jasnych oczach i urodzie wiecznego chłopca. I on zdawał sobie sprawę, że rozkosze świata są nietrwałe, dlatego żył szybko i intensywnie. Wiedział, że umrze młodo.
Minęło dobre 10 lat od przedwczesnej śmierci Viana w 1959 r., kiedy krytycy na poważnie docenili „Pianę dni”. Za jego życia znacznie głośniej było o powieści „Napluję na wasze groby”, którą Vian napisał pod pseudonimem Vernon Sullivan, własne nazwisko umieszczając jako rzekomego tłumacza książki. Rzecz była czarnym kryminałem opowiadającym o krwawej zemście Afroamerykanina na białych oprawcach. Nagłówki gazet huczały od skandalu wywołanego przez powieść pełną brutalnych i gorszących scen. Oliwy do ognia dolała sprawa prawdziwego morderstwa: pewien Francuz, udusiwszy niewierną kochankę, zostawił na miejscu zbrodni egzemplarz „Napluję na wasze groby”. Powieść Viana uznano za niebezpieczną. Ale autor „Czerwonej trawy” lubił szokować. Chętnie głosił kontrowersyjne poglądy, nie wahał się mówić głośno o tym, o czym w jego czasach wolało się milczeć. Już w „Pianie dni” pojawiają się wątki homoseksualne, niewybredna krytyka religii katolickiej i kąśliwe uwagi pod adresem kleru. Będzie tego więcej, choćby w opowiadaniu „Macierzyństwo” o parze homoseksualistów adoptujących córkę czy satyrycznym utworze „Klecha w kąpieli”.
„Jeśli nic nie wiemy, zawsze możemy coś wymyśleć, używając własnej wyobraźni” – mawiał, a swoją maksymę zdawał się wcielać w życie. Był szalonym wynalazcą (opisany w „Panie dni” „pianoktajl” podobno powstał naprawdę!), filozofem amatorem, występował w filmach. Kochał kulturę amerykańską. Z zapałem tłumaczył powieści Chandlera, ortodoksyjnie wielbił jazz, grywał na trąbce, napisał setki piosenek, a niektóre z nich śpiewał. W Paryżu znany był jako dusza towarzystwa: często pojawiał się w kawiarnianych salonikach Jean-Paul Sartre’a w towarzystwie Simone de Beauvoir i Juliette Gréco. Sławą okryły się jego przyjęcia, podczas których sprawiał gościom najosobliwsze niespodzianki. Jako powieściopisarz również był ekscentrykiem. Lubował się w wymyślaniu neologizmów, bez wahania przelewał na papier dziwaczne, abstrakcyjne wizje. Gdy próbowano przypiąć mu łatkę surrealisty, bronił się, mówiąc, że jest indywidualistą. Wierzył, że wyprzedza swoją epokę. Kto wie, może w dzisiejszych rozedrganych czasach, kiedy wszystko zdaje się płynne i nietrwałe, książki Viana znów znajdą wiernych odbiorców.