Ostatni tom „Dziennika” Sławomira Mrożka nie zaskoczy czytelników. Z początku jeszcze więcej w nim smutku, potem nadziei.

To naturalna kolej rzeczy. Pierwszego tomu, który otrzymaliśmy we wrześniu 2010 r., oczekiwano jako wydarzenia. Drugi (ukazał się na samym początku roku ubiegłego) zauważyli nieliczni. Nic w końcu przyjemnego na długich osiemset stron zanurzyć się w depresji pisarza, warstwa po warstwie zrywać z niego utrwalony wizerunek prześmiewcy, ironisty, człowieka, co to na każdą okazję ma gotowy bon mot od razu do przeniesienia do potocznej polszczyzny.

Mrożek nie jest sympatyczny. Okrutnie rani przede wszystkim siebie, zdając relację z krańcowego swego egotyzmu, rozliczając boleśnie wszystkie trapiące go kompleksy. Można nie czytać „Dziennika”, jeśli się chce pozostać przy „lepszym” obrazie autora „Tanga”. Do zrozumienia jego dramaturgicznej i prozatorskiej twórczości, nie mówiąc oczywiście o rysunkach, „Dziennik” nie jest nieodzowny. Wielu uważa wręcz, że pisarz nie zdecydowałby się na opublikowanie swych zapisków, gdyby nie całkiem przyziemna potrzeba chwili. Reszta – zdaniem polemistów – jest jedynie dorabianiem dosyć mętnej ideologii. Tym bardziej, że w ostatnich latach księgarnie zapełniły się wygrzebanymi z dna pisarskich szaf i szuflad utworami, które niczego istotnego do dorobku Mrożka nie wnoszą. Twórca dał nawet swoje zdanie pewnemu bankowi do wykorzystania w jego reklamie. Wyraźnie potrzebował pieniędzy.

„Dziennik” nie mieści się jednak w kategorii wyprzedaży Mrożkowych notatek na marginesach, brudnopisów i nieudaczności. Pisarz ma prawo zmierzyć nas z sobą. Na ostatnim etapie życia zrzucić z siebie zasłonę poprawności. Pokazać własną kuchnię, choćby nawet piętrzyły się w niej stosy niepozmywanych naczyń. Niczego nie udawać. Odrzucam zdania o tym, że „Dziennik” jest pisany frazą zbyt wyrafinowaną, by mógł nie myśleć o jego ogłoszeniu. „Dziennik” pisany jest Mrożkiem. Tyle że jest to Mrożek ciemny, rozbity i niedokończony. Dziś, kiedy mamy już całość tego niezwykłego diariusza (choć ja na przykład nie wiem, czy Mrożek nie prowadził go dalej w latach 90., powiedzmy do afazji, a co potem?), warto patrzeć na te trzy grube książki razem. Najpierw są lata 1962–1969, przez chwilę jeszcze w Polsce, od roku 1963 już na emigracji. Zapisy kończą się niedługo po śmierci Marii Obremby, pierwszej żony pisarza, zwanej przez niego Marą. Odnotowujemy kolejne adresy Mrożka: Chiavari, Paryż. Podróże po Europie i do Ameryki, dłuższe pobyty w Nowym Jorku, w Skandynawii, w Niemczech. Tom drugi z pozoru nie przynosi istotniejszych zmian. Mrożek jest w biegu, jakby próbował zaprzeczyć własnej introwertyczności. Kolejne kobiety, traktowane nieprzyjemnie instrumentalnie, podróże, brak zakorzenienia. Do tego od pierwszego tomu leje się alkohol. Najpierw całkiem żwawo, potem już strumieniami. Alkohol staje się ucieczką od rzeczywistości, uświadomionym sposobem na znieczulenie, a potem utrwalenie poczucia własnej niższości. Aż do konstatacji, że jest się alkoholikiem. W drugim tomie „Dziennika” niby to dzieje się najwięcej, ale sam Mrożek zdaje się wiedzieć, że są to wszystko wydarzenia bez znaczenia. Kilometry słów i dojmująca pustka.

Notatki z lat siedemdziesiątych nie przynoszą punktów granicznych. Pisarz pogrąża się coraz bardziej w poczuciu bezsensowności wszystkiego, choć jest w tym prawdopodobnie również element autokreacji. Po przeczytaniu całego przeznaczonego do druku „Dziennika” łatwo uświadomić sobie, że stawiana przy premierze tomu pierwszego opozycja Mrożek – Gombrowicz nie jest tak wyrazista, jak się wtedy zdawało. Podkreślano wówczas, poznawszy tylko zapiski z lat 60., że autor „Pornografii” zbudował swym „Dziennikiem” siebie, stawiając przede wszystkim na literaturę. Twórca „Portretu” natomiast postawił na sam smutek życia, nie bawiąc się w jakiekolwiek stylizacje. Po przeczytaniu całości wydaje się jednak, że nie docenialiśmy wówczas przemyślności Mrożka. Z tych ponad dwu tysięcy stronic również wyłania się jego wizerunek. Skrajnie bezkompromisowy, dlatego dla tak wielu niemożliwy do zaakceptowania. Swoją drogą można czytać jego „Dziennik” wyłącznie jako dialog z Gombrowiczem, poprzez odwołania do niego. Patrona, Mistrza, Capo. W bieżącym tomie jest ich nieco mniej, ale nie ma wątpliwości, że Mrożek nigdy nie przeciął łączącej ich więzi. Świetną, z dzienników obu pisarzy wywiedzioną sztukę na ten temat, napisał niedawno Maciej Wojtyszko. Nazywa się „Dowód na istnienie drugiego”, można przeczytać ją w ostatnim numerze „Dialogu”.

Z Mrożkiem żegnamy się, gdy wraz z rok wcześniej poślubioną Susaną pakuje walizki przed wyjazdem do Meksyku. Kończy kolejny zeszyt diariusza, zamyka etap paryski. Pod tym względem zapiski z lat osiemdziesiątych są wyjątkowe. Najpierw obrazują odrywanie się od nurtu życia, brnięcie we własne obsesje, opisywane czasem jak męczące potoki świadomości. Potem powrót do rzeczywistości, gdzie nie literatura jest najważniejsza, ale to, co zwyczajne, codzienne, proste. Nie wiem, jak patrzy na to sam Mrożek, ale trwający do dziś związek z Susaną, czytając jego „Dziennik”, odbieramy jak ocalenie. Jak potoczyłoby się jego życie, gdyby jej nie spotkał?

Jest zatem ostatni tom „Dziennika” zapisem ucieczki z ciemności, jaką sam autor sobie zafundował. Mamy tu nieskuteczne próby zrozumienia świata i stworzenia własnej wykładni filozoficznej, chwilami, nie da się ukryć, mocno pretensjonalne. Coraz mniej zdarzeń zwykłych. Czasem odnotowuje Mrożek jakieś spotkanie, wizytę w kinie, z rzadka lekturę (bardzo ucieszył mnie jego zachwyt „Małą doboszką” Le Carré). Częściej mamy opisy porannych kaców, a także mniejszych albo większych dolegliwości. Wydaje się chwilami, że takimi wiwisekcjami Mrożek morduje samego siebie.

Z ulgą przyjmuje się te momenty, gdy jego myśli biegną po konkretnym torze. Jednymi z najmocniejszych fragmentów „Dziennika” są te poświęcone stanowi wojennemu w Polsce, a szczególnie generałowi Jaruzelskiemu. Mrożek nie próbuje rozumieć, ważyć racji, szukać usprawiedliwień. Ma w sobie wściekłość i bunt, bo decyzję Jaruzelskiego odbiera jako kolejny zamach na naród, z którym się kłóci, ale jako chłopak z Borzęcina wciąż się z nim chcąc nie chcąc utożsamia. Niepostrzeżenie generał przybiera pod piórem Mrożka rozmiar mitu, staje się tarczą, a jej istnienie uzasadnia egzystencję. Przejmujące są to strony. Przypominają, że Mrożek zawsze był wśród najostrzej nastawionych do komunistów i ich władzy. Wciąż bardzo mi to imponuje.

W odbiorze całego „Dziennika” tom ostatni zmienia niedużo. Czasem przynosi uśmiech, gdy pisarz trafia w punkt własną autoironią („Kończy się ten skurwysyn maj” – nie da się zlekceważyć takiej frazy), częściej uwiera, męczy, momentami nudzi i irytuje. Mimo to warto zadawać sobie Mrożka, choćby miał nawet wyjątkowo gorzki, nieprzyjemny smak. Dobrze też zrozumieć decyzję o publikacji „Dziennika” nie tylko jako podyktowaną chęcią zarobienia na czymś, co już jest. Tak się złożyło, mimo że dopuszczam istnienie drobnej autocenzury, że Mrożek postanowił zapisać samego siebie, tak jak zapisał sztukami, opowiadaniami i rysunkami swe dzieło. Dlatego wciąż mało przekonują mnie utyskiwania na to, że taki on w „Dziennikach” płytki, rozchełstany, rozmemłany. Trudno. Kto nie chce takiego Sławomira Mrożka, niech te jego zapiski odrzuci. Ale to nie zaprzeczy, że taki był. A teraz róbmy z tym, co chcemy.

Dziennik. Tom 3 1980-1989 | Sławomir Mrożek | Wydawnictwo Literackie 2013 | Recenzja: Jacek Wakar | Ocena: 5 / 6