Kiedy 27 stycznia Kevin Shields zapowiedział, że za kilka dni ukaże się trzeci album jego grupy My Bloody Valentine, nikt nie potraktował go poważnie. Bo on i jego zespół są irlandzkim odpowiednikiem Edyty Bartosiewicz – nową płytę obiecywali od lat. Tyle że oni zaskakująco swoją obietnicę spełnili.

Trzecia płyta My Bloody Valentine była najbardziej oczekiwanym krążkiem połowy lat 90. Wszyscy czekali, co jest w stanie zrobić zespół po nagraniu „Loveless”. Kevin Shields podpisał wtedy kontrakt z jedną z największych wytwórni fonograficznych na świecie (Island). Dzięki temu miał nadzieję spełnić wszystkie swoje brzmieniowe zachcianki. Niestety kontrakt z dużą wytwórnią nie przyniósł spodziewanego arcydzieła. Shields, skompletowawszy prywatne studio, zapadł na niemoc twórczą. Walczył z nią latami. A była to walka heroiczna, bo kiedy chodzi o własną wizję sztuki, nie liczy się nic: ani koszta, ani czas. I dlatego płytę „mbv”, którą nagrywał przez ostatnie 15 lat, wydał własnym sumptem w internecie.

Na pierwszy rzut… ucha rock My Bloody Valentine AD 2013 brzmi równie totalnie jak przed laty. I to w zasadzie jego jedyna zaleta. Każde kolejne przesłuchanie „mbv” bezlitośnie obnaża muzyczne mielizny. Bo perfekcjonizm i misterne tkanie piosenek z niezliczonych ścieżek gitar nie uchroniły przed nimi Shieldsa. Rozpoczynające płytę „She Found Now”mogłoby z powodzeniem znaleźć się na „Loveless”, ale nie ma tej siły, która cechowała kawałki z tamtego albumu. Podobnie „Who Sees You”, „If I Am”czy nawet wpadające w ucho „Only Tomorrow”.

Poza gęstą ścianą gitarowych sprzężeń, buczeń i drgań oraz eterycznych wokali Shieldsa i Belindy Butcher na „mbv” znalazło się też miejsce na eksperymenty. Sęk w tym, że z biegiem lat zabawy z jednostajnym klawiszem („If I Am”), drum and bassem („Wonder 2”) czy rytmiczną gitarowo- perkusyjną łupanką („Nothing Is”) straciły posmak świeżości i zmieniły się w odgrzewane kotlety.

My Bloody Valentine | mbv | Pickpocket | Recenzja: Hubert Musiał | Ocena: 3 / 6