W języku pirahã nie skonstruujesz zdania podrzędnego. Ale za to możesz wrzeszczeć, mruczeć oraz gwizdać – i będzie to zrozumiała dla odbiorcy, prawidłowa gramatycznie wypowiedź.
DGP
W sercu brazylijskiej Amazonii, wzdłuż rzeki Maici, mieszkają Indianie Pirahã (sami o sobie mówią: Híaitíihí, co można tłumaczyć jako „prości ludzie” albo „wyprostowani ludzie”). Społeczność ta, rozsiana po kilkunastu wioskach, liczy kilkaset osób, które trwają przy tradycyjnych sposobach życia łowców-zbieraczy; żywią ich dżungla i Maici. Jeśli o jakimś zakątku można powiedzieć, że leży na końcu świata, to właśnie o krainie Pirahã. Ale nie takie końce świata pożerała już na śniadanie cywilizacja Zachodu, wykorzeniając je, tratując, pozbawiając tożsamości. Tymczasem Híaitíihí stawiają swego rodzaju bierny opór: praktycznie nie asymilują tzw. zdobyczy cywilizacyjnych, nie są zainteresowani brazylijską kulturą dominującą, choć mają z nią sporadyczny kontakt, nie znają – nie chcą znać – portugalskiego, nie podróżują poza swoje terytorium, nie używają pieniędzy. I jest to zaiste splendid isolation, wspaniała izolacja, biorąca się z głębokiego przekonania ludzi Pirahã, że nie ma szczęśliwszego sposobu życia i przyjaźniejszego miejsca do życia niż ich własne.
Tacy dumni mężowie i kobiety stanowią swego rodzaju wyzwanie – nic dziwnego, że zainteresowali się nimi przedstawiciele religii misyjnych. Chrześcijańskie podchody pod Híaitíihí trwały, bez rezultatów, przez dwa stulecia. Wreszcie po II wojnie światowej na amazońską arenę wkroczyła specyficzna organizacja – powiązany z amerykańskim Kościołem Prezbiteriańskim Summer Institute of Linguistics (obecnie SIL International) – zajmująca się od lat 30. XX w. klasyfikowaniem i badaniem rzadkich języków w celach ewangelizacyjnych. Protestanccy lingwiści-misjonarze pracowali dla SIL bezpośrednio w terenie, wśród plemion Afryki, Azji czy Ameryki Południowej, tworząc słowniki i gramatyki lokalnych języków – ich zasługi dla językoznawstwa i antropologii są nieocenione. Niemniej finalnie chodziło o coś innego: aby przez konfrontację ze Słowem Bożym (wysłannicy SIL tłumaczyli na świeżo opisane języki Biblię, zwłaszcza Nowy Testament) pozyskać nowych kandydatów do zbawienia. Nie był to model agresywnej ewangelizacji, misjonarze pokładali raczej nadzieję w tym, że sama historia – i ofiara – Chrystusa wystarczą do nawrócenia zagubionych dusz.
Kolejni protestanccy lingwiści odwiedzali Pirahã od lat 50. i w zasadzie odbijali się od ściany – problemem był nie tylko brak zainteresowania miejscowych obywateli ideami chrześcijaństwa, lecz także język tych obywateli: misjonarze nie byli po prostu w stanie przyswoić go sobie na wystarczającym poziomie, natrafiając na nieprzekraczalne bariery fonetyczne i pojęciowe. A innego sposobu, by komunikować się z Híaitíihí, nie było. Wreszcie w 1977 r. nad tropikalną rzekę Maici przybył z żoną i trójką dzieci kolejny wysłannik SIL, 25-letni wówczas Kalifornijczyk, Daniel Everett – człowiek (wówczas) bez akademickiego wykształcenia językoznawczego, ale obdarzony specyficznym instynktem językowym, umożliwiającym mu błyskawiczne zanurzenie w świecie obcej mowy. I obcej kultury.
DGP
Ludzie Pirahã oraz ich język stali się dla Everetta przygodą życia – w zasadzie pod każdym względem: naukowym, egzystencjalnym, metafizycznym. Badania nad językiem pirahã dostarczyły paliwa jego karierze uniwersyteckiej oraz wywindowały go na pozycję jednego z najciekawszych współczesnych lingwistów i antropologów. Ale trwające przez dekady bliskie kontakty z Híaitíihí dostarczyły Everettowi także argumentów, by całkowicie zmienić sposób, w jaki postrzega on cywilizację i religię. „Nie śpij, tu są węże! Życie i język w amazońskiej dżungli” (oryg. wyd. 2008) to syntetyczna próba opowiedzenia o tej przygodzie – zarówno w wymiarze naukowym, jak i czysto ludzkim, biograficznym. Próba bardzo udana.

Cios w gramatykę uniwersalną

Na czym polega osobliwość języka pirahã? Jest to izolat – poza wymarłym już językiem mura, którym mówili niegdyś sąsiedzi Híaitíihí, nie ma żadnych lingwistycznych krewniaków. Operuje jednym z najmniejszych zestawów głosek: 10 dla kobiet, 11 dla mężczyzn, bo istnieje w tym skromnym komplecie spółgłoska „s”, którą wymawiają tylko mężczyźni. Nie da się w nim liczyć – Pirahã odróżniają tylko „mało” i „dużo”. Nie da się wyrazić czynności ewidentnie dokonanej. Nie da się jednoznacznie nazwać kolorów ani kierunków. Nie da się nim posłużyć w funkcji fatycznej (Híaitíihí nie witają się werbalnie, nie żegnają, nie dziękują). Nie ma jak stopniować przymiotników. Nie ma jak stosować kwantyfikatorów w rodzaju „każdy” czy „żaden”. Nie ma w tym języku nazw dla całego panteonu bóstw – bo nie ma bóstw. W pirahã nie skonstruujesz zdania podrzędnego. Ale za to, dzięki rozbudowanemu systemowi tonów, możesz w pirahã wrzeszczeć, mruczeć oraz gwizdać – i będzie to zrozumiała dla odbiorcy, prawidłowa gramatycznie wypowiedź. Ogólnie – pirahã jest w pełni funkcjonalnym językiem, zaspokajającym wszystkie potrzeby swoich użytkowników. W konsekwencji pojawia się, rzecz jasna, pytanie, które zadał sobie w pewnym momencie Everett: jak dużo gramatyki właściwie potrzebujemy, by się skutecznie komunikować? Może wcale nie tak wiele.
Szczególnie kontrowersyjna na gruncie współczesnej lingwistyki okazała się odkryta przez Everetta cecha pirahã polegająca na braku złożoności składniowej – pirahã nie umożliwia tzw. rekurencji syntaktycznej, innymi słowy: nie da się w tym języku wbudować jednego zdania w drugie (czyli nie da się, na przykład, powiedzieć: „Jan, który jest moim przyjacielem, wchodzi do pokoju”, ale można: „Jan jest moim przyjacielem. Jan wchodzi do pokoju”). Problem w tym, że rekurencja stanowi podstawę koncepcji gramatyki uniwersalnej, dominującej w lingwistyce od grubo ponad półwiecza – koncepcja ta, rozwijana przez Noama Chomsky’ego i jego licznych uczniów, zakłada, że ludzka unikatowość, jeśli idzie o zachowania językowe, jest dyspozycją genetyczną: że każdy z nas, ludzi, ma w mózgu „organ językowy”, a ściślej „silnik”, który umożliwia nam tworzenie nieskończonej liczby zdań przy użyciu ograniczonej liczby zasobów (fonemów, słów, reguł składniowych). Tę niewyczerpaną kreatywność zapewnia właśnie mechanizm rekurencji – teoretycznie da się stworzyć zdanie, które utworzy hierarchiczny ciąg bez końca.
I teraz: jeśli twierdzenie Everetta o tym, że gramatyka pirahã nie przewiduje rekurencji, jest prawdziwe – stanowi to cios w samo serce strukturalistycznego językoznawstwa. Nic dziwnego, że reakcja polemiczna była ostra. To zresztą nie pierwsze podejście do przełamania tego naukowego paradygmatu – by wspomnieć choćby o teorii gramatyki kognitywnej (która zakłada, że niepotrzebny jest żaden „organ językowy”, skoro da się gramatykę opisać w kategoriach głębszych dyspozycji poznawczych ludzkiego umysłu), czy o teorii gramatyki funkcjonalnej Michaela Hallidaya (starającej się ująć język jako złożony system narzędzi dyskursywno-społecznych).

Brak wiary w nadprzyrodzone

Nie rozstrzygając tego sporu, warto dodać, że Everett zjeżył lingwistom włosy na głowie jeszcze z jednego powodu – odwołał się bowiem do heretyckiej na gruncie uniwersalistycznego językoznawstwa (akceptowanej zaś na gruncie antropologii) koncepcji relatywizmu kulturowego i językowego. Odwołał się zaś do tej tradycji, ponieważ uznał, że nie jest w stanie wyjaśnić ekstrawagancji Pirahã bez jakiejś spójnej teorii ich kultury. Bliższa analiza społecznych zachowań i kulturowych przekonań Híaitíihí doprowadziła Everetta do stwierdzenia, że są oni zadowolonym i łagodnym ludem pragmatyków i skrajnych empirystów (a może nawet „berkeleyistami”).
Na czym polega skrajny empiryzm tej kultury? Pirahã kierują się „zasadą bezpośredniości doświadczenia”: „Zgodnie z nią – pisze Everett – powinno się unikać schematycznego języka i działań (rytuałów), które dotyczą odniesień do wydarzeń, których nikt nie był świadkiem”. Wszelka wiedza niepotwierdzona bezpośrednią obserwacją jest wątpliwa, nieistotna. Dlatego Pirahã nie byli zainteresowani Jezusem („Więc, Dan, skąd znasz jego słowa, skoro nigdy go nie widziałeś ani nie słyszałeś?” – pytali), ale własne sny uważają za praktycznie nieodróżnialne od rzeczywistości, uznają też istnienie puszczańskich duchów, bo można je zobaczyć (w każdym razie oni je widzą).
„Zasada bezpośredniości doświadczenia” jest silnym kulturowym opornikiem – odcina użytkowników od uogólnień i rozważań na temat przeszłości, wpływa na kształt ich języka, niewątpliwie odpowiada również za szczególny konserwatyzm Pirahã: oni po prostu mają gdzieś to, czego nie znają. Co nie znaczy, że język pirahã jest w jakikolwiek sposób upośledzony: „Kultura Pirahã nie zakazuje abstrakcyjnego myślenia. Nie jest to również zakaz wszelkich abstrakcji lub uogólnień w występujących języku. Podobnie jak wszystkie języki, pirahã posiada, na przykład, słowa na określenie rodzajów lub kategorii rzeczy, a słowa te, zwykle rzeczowniki, są z definicji rodzajem abstrakcji” – zauważa Everett.
Jego samego minimalistyczna i bazująca na empirii kultura Pirahã nauczyła jeszcze czegoś: że religia bazująca na wierze i rytuałach może być najzupełniej zbędna: „Mój ewangelicki profesor na Uniwersytecie Biola, dr Curtis Mitchell, mawiał: «Musisz sprawić, żeby poczuli się zagubieni, zanim będziesz mógł ich uratować». Jeśli ludzie nie odczuwają braku czegokolwiek w swoim życiu, jest mniej prawdopodobne, że będą skłonni przyjąć nowe wierzenia, zwłaszcza na temat Boga i zbawienia. (...) Podstawowa trudność dotycząca powodów mojego pobytu wśród Pirahã polegała na tym, że przesłanie, na którym oparłem moje życie i karierę, nie pasowało do ich kultury. Koniec końców jedyny morał tej historii był taki, że moja pewność dotycząca uniwersalnej atrakcyjności duchowego przesłania, którą nosiłem w sobie, była nieuzasadniona. Pirahã nie byli zainteresowani przyjęciem nowego świato poglądu. I bardzo dobrze potrafili bronić własnego. (...) Wszystkie doktryny i przekonania, które były dla mnie drogie, w tej kulturze nie miały żadnego znaczenia. Uważali je za zabobon. Ja również coraz częściej traktowałem je w ten sposób. (...) Pirahã nie wiedzieli, co to grzech, nie mieli potrzeby «naprawiać» ludzkości ani siebie samych. (...) Gdzieś w latach osiemdziesiątych przyznałem się przed sobą, że przestałem wierzyć w jakiekolwiek świadectwa wiary i wszystko, co nadprzyrodzone”.