W którymś momencie doszedłem do wniosku, że tak naprawdę piszę nie o śląskim pamiętaniu, ale o braku pamięci.
ikona lupy />
DGP
Pańska książka powstała z osobistych pobudek – to swego rodzaju śledztwo tożsamościowe. Co pan chciał znaleźć?
W „Kajś” starałem się zrekonstruować losy mojej śląskiej rodziny. Jej historia nie była tak spektakularna jak historia krewnych Martina Pollacka, jednak nawet najzwyklejsza śląska biografia – a moi przodkowie to elektromonter, położna czy cieśla – która zahaczyła o rok 1921 czy 1945, stawała się, niestety, niezwykła. W mojej książce życia pradziadków Else i Hansa czy prapradziadka Urbana zajmują pewnie parę procent objętości i są pretekstem do opowiedzenia o całym regionie i o moim tożsamościowym refluksie. W którymś momencie doszedłem zresztą do wniosku, że tak naprawdę piszę nie o śląskim pamiętaniu, lecz o braku pamięci – okazało się, że luki w pamięci są same w sobie najważniejszym tematem. Nasza pamięć jest taka jak zabudowa centrum historycznej stolicy Śląska, Wrocławia – coś prawdziwego, coś udającego prawdziwe, coś ewidentnie przeszczepionego. W Polsce ogólnie cierpi się na różne odmiany zbiorowej amnezji, ale na Śląsku owa niepamięć, owe przemilczenia, były i są głębsze i bardziej świadome. Przez dekady o wielu sprawach nie można było mówić, a do dziś o wielu mówić się nie chce – między innymi dlatego, że nie mieszczą się one w polskim symbolicznym imaginarium. To są sprawy tak różnorodne, jak – z jednej strony – powojenne obozy koncentracyjne, w których więźniami byli Niemcy i Ślązacy, a strażnikami Polacy, a z drugiej nasi przodkowie służący w Wehrmachcie.
Czyli jak to jest? Na wszelki wypadek nie mamy żadnych wspomnień, czy może inaczej: pamiętamy, ale nikomu o tym nie mówimy?
Jest i tak, i tak. O mojego zmarłego w 1950 r. pradziadka wypytywałem głównie babcię Marię, rocznik 1946, która sama nie jest pewna, czy jej wspomnienie ojca z czasu, gdy miała 4 lata, jest prawdziwe czy jest fantazją – to zresztą dobra metafora naszego tu pamiętania. Chciałem wiedzieć, przykładowo, co pradziadek robił podczas wojny, a to przecież nie są dawne dzieje. Mimo to o swoim ojcu babcia wiedziała niewiele, opowiadała mgliście, że pod koniec wojny był na froncie wschodnim, bardzo krótko, bo musiał wrócić ze względów zdrowotnych. Tymczasem później ustaliłem w niemieckim archiwum, że babci przekazano nie do końca prawdziwe wspomnienia. W rzeczywistości pradziadek Hans służył w Wehrmachcie od sierpnia 1939 r. do sierpnia 1940 r., nie wiem, gdzie dokładnie, ale mam pocztówkę, którą wysłał żonie Else 19 października 1939 r. z Rabki – zapewne brał udział w kampanii wrześniowej. Innymi słowy, rodzinna pamięć przechowała bezpieczniejszą, mniej drażliwą wersję obrony przed Sowietami zamiast ataku na Polaków. Ale ja należę już do pokolenia, dla którego taka biografia pradziadka nie jest traumatyczna, a raczej ekscytująca. To mi cudownie komplikuje tożsamość i pokazuje, że nie da się sprowadzić tamtych wydarzeń do złych Niemców napadających na dobrą Polskę – mój pradziadek nie był zbrodniarzem wojennym, nie był nawet Niemcem, a przynajmniej jego niemieckość nie była oczywista.
To jest jedna linia narracji w „Kajś” – opowieść mająca na celu przywrócenie, ewentualnie zniuansowanie śląskiej pamięci. Ale mamy tu jeszcze linię drugą, to opowieść osobista, związana z pana własnym poszukiwaniem tożsamości. I dla mnie ta opowieść – prowadząca nas od wygodnej tożsamości kresowej, przez neoficki radykalizm związany z własną, świeżo odkrytą śląskością, po moment uświadomienia sobie, że się nosi w głowie niejako dwie różne osoby, a w każdym razie dwie różne tożsamości, Polaka i Ślązaka – jest bardzo interesująca.
Lubię taki internetowy mem: widać nogi jakiegoś faceta, a na obu tatuaże. Na jednej nodze: symbol Polski Walczącej, na drugiej: Che Guevara. I podpis: „Jakie to uczucie, kiedy twoje nogi mają różne poglądy?”. We mnie siedzi podobna sprzeczność. Jeśli trzymać się tanich etykietek, to jako Polak mam światopogląd liberalno-lewicowy, natomiast jako Ślązak jestem pełen ksenofobicznych i konserwatywnych odruchów, których trudno mi się wyzbyć – niechęci wobec obcych, potrzeby zakonserwowania swojego obejścia w możliwie niezmienionej formie. Profesor Zbigniew Kadłubek ostrzegał, aby Śląsk przeżywać, a nie przeżuwać, a ja wciąż mam z tym problem. Co ciekawe, ja – osoba o korzeniach gulaszowych, która śląskiego uczyła się jak języka obcego na komercyjnym kursie – boję się takich jak ja sam: nieendemicznych Ślązaków, mocno zanurzonych w polskości, „rozwadniających” miejscowy żywioł. Będąc świadomym słabości śląskiej kultury i jej labilności, czułem podskórnie, że jedyne co mogę zrobić, żeby cokolwiek ze Śląska uratować, to zamknąć go w skansenie. Ta książka jest też opowieścią o mojej głupocie i moim śląskim nacjonalizmie.
Dla Polaków z ich nieco imperialną perspektywą trudne do zrozumienia może być pojęcie „osiadłego nomady” – ukute także przez Zbigniewa Kadłubka. To ktoś, kto podróżuje wbrew swojej woli, i to nie ruszając się z miejsca, ktoś, kto musi się mocno trzymać, żeby go nie zwiały wiatry historii.
Jeden z moich bohaterów, Niemiec Alojzy Ketzler z Ciska na Śląsku Opolskim, powiedział mi: „To nie my przekraczaliśmy granice, ale to granice nas przekraczały”. Widzę to na przykładzie moich przodków z Rybnika. Oni rodzili się w Cesarstwie Niemieckim, potem żyli w II Rzeczypospolitej, następnie w III Rzeszy, w PRL, a w końcu część wyemigrowała do Niemiec Zachodnich. Pięć różnych obywatelstw, ale tylko raz samodzielnie o tym zadecydowano. Każda z tych rzeczywistości politycznych – jedne bardziej nachalnie, jak PRL czy III Rzesza, inne nieco mniej, jak II RP czy RFN – ich polonizowała bądź germanizowała, więc wielu Ślązaków doszło do wniosku, że ciąży nad nimi fatum: że cokolwiek wybiorą, do kogokolwiek się przyłączą, i tak dostaną baty. Wiek XX był jednym wielkim tożsamościowym rozstrajaniem, a na koniec mówiono i tak o cwanych Ślązakach, że są jak koszula, którą raz można założyć na lewą stronę i być Polakiem, a raz na prawą i być Niemcem. Mnie jednak bardziej interesują nie ci, którzy zapisali się do jakiejś narodowości albo którzy konstruują dziś narodowość śląską, ale ci, którzy przedryfowali przez nacjonalizmy i do żadnego narodu się nie zapisali. Nikt nie musi mieć narodowości, tak jak nie musi mieć religii. To miła i kojąca opcja, ale też fanaberia.
Wspominaliśmy już o polskim imaginarium i o tym, że śląskość z trudem się weń wpasowuje. A odwrotnie? Jak polskość wpasowuje się w imaginarium śląskie?
Też słabo. Historii mojej rodzinnej Ostropy (wieś koło Gliwic, obecnie dzielnica tego miasta – red.) próżno szukać w polskich podręcznikach do historii. Ślązacy nigdy nie byli np. pod zaborami – wówczas nie dzielili z Polską dziejów już od setek lat i w XVIII w. raczej sami byli zaborcami. Dużo prościej naszą historię pojąć, czytając, na przykład, o historii Czech. Z Czechami z kolei łączy Śląsk wspólne, długotrwałe doświadczenie politycznego i kulturowego trwania w świecie niemieckim. Łatwo to zauważyć, przyglądając się czeskim i śląskim pomnikom czy kronikom – są tam elementy słabo znane Polakom, od wojen husyckich przez wojnę trzydziestoletnią, wojny prusko-austriackie, po Wielką Wojnę. Tych pomników z Wielkiej Wojny, z I wojny światowej, jest mnóstwo, a gdy sam odczytuję z nich nazwiska poległych, widzę nazwiska moich kolegów i koleżanek, sąsiadów. Tego w polskim imaginarium nie ma, Wielka Wojna funkcjonuje w pamięci Polaków jako gigantyczny zbieg okoliczności prowadzący do niepodległości. Ślązacy mają poza tym swoje własne doświadczenia jak popularna w niektórych kręgach pamięć o projekcie republiki górnośląskiej, która miała pewne szanse na zaistnienie w pierwszych kilkunastu miesiącach po zakończeniu I wojny światowej. Wielu żywiło nadzieje, że w plebiscycie pojawi się trzecia opcja poza Polską i Niemcami: niepodległość.
Wróćmy do momentu, w którym Śląsk wchodzi w epokę nacjonalizmów. Nagle trzeba wybierać, kim się jest. Równolegle mamy gwałtowne procesy industrializacji i urbanizacji, powstaje nie tylko klasa robotnicza, ale i właścicielska. Żadne miejsce na terytorium dzisiejszej Polski, może poza Łodzią, nie przeżyło pod koniec XIX w. takiego szoku cywilizacyjnego.
To prawda, w tych czasach siedmiu z dziesięciu najbogatszych Niemców było z Górnego Śląska. To była bogata kraina, więc też łakomy kąsek dla zacofanej, odradzającej się Polski. Po przyłączeniu do niej części uprzemysłowionego Górnego Śląska w 1922 r. polskie PKB wzrosło trzykrotnie, a wzrosłoby jeszcze bardziej, gdyby wygrano z Czechosłowacją walkę o drugie górnośląskie zagłębie za Olzą. Jeśli porównać ówczesny poziom cywilizacyjny Górnego Śląska z poziomem Polesia czy Wołynia, to różnicę można mierzyć w setkach lat. Miasta rosły tu w iście amerykańskim tempie i stylu, Katowice uzyskały prawa miejskie dopiero w 1865 r. i w ciągu 2–3 pokoleń stały się metropolią. Uprzemysłowienie było zresztą również przekleństwem tej ziemi: i wtedy, gdy trwały o nią zbrojne targi po I wojnie, i wtedy, gdy w 1945 r. wywożono do Związku Sowieckiego nie tylko maszyny, lecz także wykwalifikowanych robotników jako rodzaj żywej kontrybucji wojennej. Dziś, w dobie deindustrializacji regionu, ten rozpoczęty u schyłku XVIII w. przemysłowy cykl się w zasadzie domyka.
Co miała po I wojnie światowej do zaoferowania Polska Ślązakom? Jakiego rodzaju motywacja mogła kierować Ślązakiem, który opowiedział się za Polską i poszedł o nią walczyć, a nawet poświęcić dla niej życie?
Wielu Ślązaków Polską się ogromnie rozczarowało. Eugeniusz Kopeć w pracy „«My i oni» na polskim Śląsku” pisał, że Ślązacy byli jedyną „grupą regionalną narodu polskiego”, która podporządkowywała się polskim władzom, stawiając swoje warunki – pacta conventa. Były to dwa postulaty: poziom życia będzie nie niższy niż w kajzerowskiej Rzeszy, a drogi awansu społecznego dla Ślązaków zostaną otwarte. Z całego gąszczu motywacji, które sprawiły, że 40 proc. Ślązaków poparło w plebiscycie Polskę, najważniejsze były bowiem nie te narodowe, ale klasowe i godnościowe. Przed 1922 r. na całym Górnym Śląsku ruch w górę po drabinie społecznej – może z wyjątkiem zawodu księdza – wiązał się z germanizacją i wykorzenieniem, to dobrze widać w „Pokorze” Szczepana Twardocha. Siłą napędzającą romans z Polską na Śląsku był „bunt oburzonych” z klas niższych. To był moment dziejowy, gdy wierzono, że na gruzach starego powstanie coś nowego. Oburzeni byli nie tylko Ślązacy, podobne pobudki mogły kierować chłopakiem walczącym o Polskę w powstaniach polskich i chłopakiem walczącym z Polską w szeregach Armii Czerwonej pod Warszawą w sierpniu 1920 r. Dopiero później wszystkie ich biografie opowiedzieliśmy w kluczu narodowym. Inna sprawa, że wielu germanizowało się dobrowolnie, aspirowało do wyższej kultury. Obecność niemiecka na Górnym Śląsku nie była przez miejscowych na ogół odczuwana jako coś obcego, represyjnego – nikt nie domagał się wypędzania Niemców. Wśród wielu Ślązaków większe poczucie obcości budzili Polacy. Bo jakich Polaków znano przed 1914 r.? Głównie emigrantów zarobkowych z Galicji i Kongresówki. To byli ludzie ubodzy, podejmujący się niskopłatnych prac. Mówić w języku polskim, w polszczyźnie rodem z Krakowa bądź Częstochowy, dla wielu oznaczało: mówić niską mową, mową tych „galileuszy” czy „galicjoków”.
A potem Polska przyszła na Górny Śląsk…
I poziom życia spadł, a wymarzony masowy awans społeczny nie nastąpił. Wszyscy wojewodowie śląscy od 1923 r. przyjeżdżali do Katowic z Galicji. Nauczyciele też głównie z Galicji, gdzie była nadprodukcja inteligencji – i ci ludzie, którzy wcześniej byli postrzegani jako gastarbeiterzy, teraz uczyli śląskie dzieci w obcym, polskim języku. Trudności z awansem nie wynikały jednak wyłącznie z podstępnych, „kolonizatorskich” ambicji II RP, ale również choćby z tego, że Ślązacy zbyt słabo władali polskim i byli za słabo wykształceni: nie było żadnej wyższej uczelni na polskim Górnym Śląsku, Politechnikę w Gliwicach założyli repatrianci ze Lwowa w 1945 r., Uniwersytet Śląski to dopiero rok 1968. Spektakularnym przejawem tego kryzysu zaufania były wybory samorządowe w 1930 r., w których na polskim Górnym Śląsku wygrywają partie niemieckie.
Mam wrażenie, że to rozpoczęte po I wojnie światowej długie spotkanie Górnego Śląska z Polską ogólnie jest historią kolejnych rozczarowań. Są fale ofiarnego entuzjazmu, a potem deprecha i zawód. I tak w kółko, aż do teraz.
Część Ślązaków wciąż patrzy na Polskę jako na coś zewnętrznego i niekoniecznego, coś, co wcale nie musiało się tu wydarzyć i jest tu od dość niedawna. Kiedy Twardoch po odmowie sądu w sprawie działalności Stowarzyszenia Osób Narodowości Śląskiej powiedział „Pierdol się, Polsko”, wielu zapłonęło oburzeniem, bo z tych słów biła właśnie ta zewnętrzna perspektywa. Przecież wszyscy codziennie mówimy w domu „pierdol się”, odnosząc się do wszystkiego, co składa się na polskie państwo: władz, sądów, polityków – codziennie Polska nas jakoś zawodzi. Ale mówimy tak, będąc elementami tej polskości, z jej trzewi, a Twardoch z zewnątrz uderzył w… no właśnie, w co? Ślązacy każą się Polakom zastanowić, czym jest Polska, i okazuje się, że Polska nie jest w polskim imaginarium sumą różnych elementów, ale nadprzyrodzonym i nieskalanym bytem, ideą. Dla wielu Ślązaków jest tymczasem jedną z opcji, Ślązacy nie widzą Polski jako ostatecznego triumfu dziejów, a swojej przeszłości – jakby chciała propaganda PRL i również współczesna – jako wiecznego zmierzania do polskości. Polska nie była przez wieki dla Ślązaków ideą jak dla Mickiewicza. Moja rodzinna Ostropa była poza Polską przez większość historii tej ostatniej, ale gdyby moi przodkowie chcieli żyć w Polsce, mogli to zrobić. Żeby dojść z Ostropy do Rzeczypospolitej Obojga Narodów, trzeba było wyjść o brzasku i na obiad by się doszło. Skoro już mówię o Twardochu, to dodam, że lubię patrzeć, jak on jakoś tę Polskę uwiera, jest trochę jak bolący ząb – nie sposób się powstrzymać od dotykania takiego zęba językiem. Ale najbardziej lubię go czytać jako Ślązaka; kiedy Twardoch rozmawia z polskimi mediami, to jest, jaki jest: buńczuczny, zadziorny. Natomiast kiedy się czyta jego eseje, szczere wynurzenia o śląskości, gdy mówi sam z siebie, nieprzyparty do muru, to robi się z niego wówczas czuły i lekko sentymentalny wrażliwiec.
Ale pewne środowiska, nazwijmy to, konserwatywno-narodowe, autentycznie boją się Śląska i Ślązaków, snują scenariusze kolejnego rozbioru Polski, oczywiście na rzecz Niemiec.
Te łatwe koleiny stereotypowego myślenia ułożone są w obydwu kierunkach. Nietrudno jest Ślązakom poprzestać na stwierdzeniu, że zawsze obrywaliśmy, że byliśmy dojną krową, że nikogo nie obchodzimy. Tak było, ale to tylko wycinek rzeczywistości, a wycinki są prawdziwe dopóty, dopóki nie zaczyna się udawać, że nie są tylko wycinkami. Owszem, uważam, że Ślązacy są dyskryminowani, nie otrzymali takich praw językowych jak Kaszubi, chociaż powinni. Wciąż nie mają statusu mniejszości etnicznej mimo tych 847 tys. ludzi, którzy zadeklarowali w Spisie Powszechnym w 2011 r. narodowość śląską – to martwe dusze. Z drugiej strony: jeśli jest tylu Ślązaków i przez ostatnią dekadę był taki hype na śląskość, przetłumaczyliśmy na gŏdkę te wszystkie Ajschylosy i Dickensy, mogliśmy zakładać zespoły muzyczne, realizować śląskie spektakle w teatrach i robić memy po śląsku, to dlaczego właściwie nie potrafimy o to walczyć na arenie krajowej, dlaczego nie umiemy sami narzucić jakiejś agendy? Można zadać pytanie, dlaczego Ślązacy nie byli w stanie stworzyć przez 30 lat po 1989 r. trwałej instytucji, która by walczyła o ich interesy w Polsce? Dlaczego dajemy siebie opowiadać innym zamiast sami siebie opowiedzieć? Ludzie istnieją na tyle, na ile ich opowiedziano, a Ślązacy nie snują głośno atrakcyjnej opowieści o sobie.
A nie jest tak, że kiedy wy, Ślązacy, zaczynacie głośniej krzyczeć, to zaraz ktoś wytyka wam te papiery ze swastyką schowane w szufladzie?
Ileż razy już robiliśmy coming out i mówiliśmy, że to prawda, że te papiery ze swastyką tam naprawdę leżą. Jak zacząłem liczyć te swastyki, to we własnym domu rodzinnym wyszło mi 29 sztuk, nie mówiąc nawet o zdjęciach z Wehrmachtu. Rozumiem Polaków, którzy się boją Śląska, bo może też bym się bał, gdybym nie wiedział, jaki ten domniemany śląski separatyzm jest przaśny i marginalny. Ale co mamy zrobić z tym Wehrmachtem? Udawanie, że historia się nie wydarzyła, jest też problemem polskim: przecież według szacunków – precyzyjnych liczb brakuje – w Wehrmachcie walczyło do pół miliona przedwojennych obywateli Polski oraz obywateli Niemiec o polskich korzeniach. Najwięcej z Górnego Śląska, jakieś ćwierć miliona. Oznaczałoby to, że więcej przedwojennych i powojennych obywateli Polski służyło w Wehrmachcie niż w Armii Krajowej. Polacy, kastrując Ślązaków z historii, sami siebie czynią eunuchami.
Czy istnieje dziś spór między starą śląskością – ekskluzywną, ksenofobiczną, zapatrzoną w metryki, zafiksowaną na swojej „tajnej pamięci”, a nową – inkluzywną, otwartą, nielimitowaną pochodzeniem, bazującą na pewnej atrakcyjności bycia innym?
Górny Śląsk jako region przemysłowy przez 200 lat przyciągał migrantów i, przeżywając gwałtowną industrializację, musiał być otwarty na przybyszy. Ale dziś Ślązaków podobnie jak Polaków ciągną wstecz trumny. Ślązacy mają słabą tożsamość, muszą się wykonturować, bo boją się – tak jak ja się boję – że nie wiedzą, kim są, czy nie przepadną. Dziś Ślązacy są przecież może kilkunastoprocentową mniejszością na historycznym Górnym Śląsku. Nurzają się więc w drzewkach genealogicznych, wykazują swoje prawo do tytułowania się Ślązakami. Ale co to znaczy być „czystym Ślązakiem”? Da się rozszczepić atom, ale nie Ślązaka. Tutaj niemal nie ma aborygenów, tu większość jest słoikami, którzy jakoś w to miejsce trafili. I to ciągłe pytanie, czy jesteś Ślązakiem z dziada pradziada... Przecież dziś nastolatek z rodziny kresowych przesiedleńców już jest tutaj z dziada pradziada. Często powtarzamy grzechy komisji weryfikacyjnych, które w 1945 r. nagle zarządziły, że urzędnicy będą sprawdzać Ślązaków, na ile są Polakami, na ile Niemcami, i czy niemieckość można z nich wyegzorcyzmować. Otwartość to obecnie jedyna szansa na to, żeby Śląsk odzyskał siłę. Rację mają ci, którzy mówią, że Ślązacy mogą się rozmyć, gdy zaczną zbiorowo wychodzić ze skansenów muzyki heimat-disco, rolady i Barbórki, ale kultury pojawiały się, umierały i nas być może też to czeka. Trwanie w skansenie to kulturowy wyrok śmierci, a jedyną szansą jest zaproszenie innych do śląskości, stworzenie tożsamości na wolnej licencji, przewietrzenie jej, czyli, mówiąc po naszemu: przeluftowanie.