Niemiecki obóz dla dzieci i młodzieży polskiej przy ul. Przemysłowej w Łodzi to temat ukrywany w PRL i od 30 lat niewygodny dla kolejnych elit politycznych – mówi PAP Błażej Torański, pisarz, publicysta, współautor książki „Mały Oświęcim. Dziecięcy obóz w Łodzi”.

Polska Agencja Prasowa: Zajmował się pan procesem wachmanki Genowefy Pohl vel Eugenii Pol. Kim była Pol i w jaki sposób została funkcjonariuszką obozu dla dzieci i młodzieży polskiej przy ul. Przemysłowej w Łodzi?

Błażej Torański: Jej życie nadaje się na scenariusz filmowy. W archiwum łódzkiego IPN analizowałem 28 tomów akt procesu, kilka tysięcy stron, i miałem poczucie, jakbym prowadził dialog z Jürgenem Stroopem, SS-Gruppenführerem, z którym w celi rozmawiał Kazimierz Moczarski, co opublikował w słynnych „Rozmowach z katem”. Obok funkcjonariuszki SS Sydonii Bayer i wachmana Edwarda Augusta Pol była jedną z największych bestii. Wyjątkowo zakłamana, o rozdwojonej osobowości.

Urodzona w Ozorkowie, córka majstra budowlanego i szwaczki. Jej brat był krawcem. Skończyła jedynie szkołę podstawową w Łodzi na Księżym Młynie. Przez większość życia nazywała się Eugenią Pol i takie nazwisko widnieje na jej nagrobku. Genowefą Pohl, z niemym niemieckim „h” w pisowni, była tylko w czasie okupacji: od podpisania volkslisty w wieku 18 lat do stycznia 1945 r., kiedy wyszła z obozu. Wtedy, jakby otrzepała się z kurzu, wyparła z pamięci zbrodniczy okres. „Uciekłam od nich. Poszłam prosto do swojego domu. Miałam na sobie szary żakiet i nieprzemakalny płaszcz. Mundur został za bramą” – mówiła.

PAP: Na ile w zeznaniach Pol jest prawdy, a na ile kreacji mających na celu wybielenie swojego postępowania podczas wojny?

Błażej Torański: W swoim procesie, który odbył się dopiero na początku lat siedemdziesiątych, wybielała się, kłamała. Twierdziła, że cała jej rodzina – ojciec Jan, mama Janina, brat Mieczysław – zostali zmuszeni przez niemieckiego urzędnika do przyjęcia volkslisty. Zaraz potem przestała się bać wywiezienia na roboty. Dostali lepsze przydziały żywności, kartki na masło, mięso, odzież. Wtedy też, jak tłumaczyła, poszła do urzędu zatrudnienia, aby podjąć pracę. Skierowano ją do komendy niemieckiej policji kryminalnej, a stamtąd na ulicę Przemysłową, gdzie – jak zapewniała – miała pilnować dziewczynki w „domu poprawczym”. Jedyny niemiecki obóz koncentracyjny dla dzieci w Polsce nazywała obozem poprawczym! „Dopiero teraz, blisko 30 lat po wojnie, dowiedziałam się, że to nie był zakład poprawczy, tylko obóz” – mówiła.

Przed sądem Eugenia Pol regularnie wypierała się zbrodni: „Nigdy, naprawdę, nie czułam się Niemką. Duchem i sercem jestem Polką, na wyzwolenie czekałam tak samo jak inni Polacy” – powtarzała jak mantrę. Przysięgała przed Bogiem, że nikomu nie robiła krzywdy. Zapewniała, że „za mało biła dzieci”. „Jeżeli je biłam, to tylko na polecenie i tak, aby nie zrobić im wielkiej krzywdy. Nie miałam sumienia. Codziennie nosiłam rózgę, ale tylko po to, żeby Niemcy nie widzieli, że jestem za dobra. Uderzałam nią lekko, aby nie bolało. Albo biłam obok, w drewno, w taboret, w deskę, po własnym kolanie, a nie w ciało. Dziewczynki chciały, abym to ja wykonywała karę chłosty, bo mówiłam im, aby coś sobie podkładały, na przykład sweter albo wręcz dawałam im poduszkę. Dziewczynki udawały, że je boli, krzyczały, aby wszyscy myśleli, że je biję. Kazałam im oczy moczyć wodą, żeby inni widzieli, jak niby płakały. Modliłam się w duchu, żeby się wszystko udało”. To była maskarada! Mając do wyboru jej zeznania i wspomnienia dzieci nie mam najmniejszych wątpliwość, kto mówi prawdę. W tym przypadku prawda jest tylko jedna.

PAP: Co znalazło się w materiale przeciwko Pol? Jakie jej wspomnienie miały dzieci-więźniowie?

Błażej Torański: To nie są tylko zeznania. To jest kopalnia wiedzy o piekle przy Przemysłowej w Łodzi: wspomnienia, dokumenty, meldunki i raporty sanitarne, szkice obozu, zdjęcia, piosenki, wiersze. Ten materiał jest wstrząsający. Szczególnie relacje dzieci. Na przykład więzień Jan Woszczyk relacjonował, jak Genowefa Pohl i wachman Edward August z kolejki dzieci oczekujących na posiłek wyciągnęli Józia: „Kazali mu klęczeć i wypić wiadro kawy. Po kilku litrach posikał ubranie. Wtedy August kazał dolać do kawy zupę z robakami, ugotowaną na zgniłej brukwi. Do tej zupy dodali fusy z solą. August zamieszał ją miotłą. Bayer i Pol poganiały go, aby szybciej jadł: Essen, essen, schnell, schnell (jeść, jeść, szybko, szybko). Popychali go, szydzili, jakby to było widowisko rozrywkowe. Widziałem, jak rozdęty brzuch Józia puchł w oczach. Kilka godzin później niesiono go na drewnianych tragach. Zmarł”. Innym razem Woszczyk pracował przy kopaniu fundamentu pod budynek z chłopcem, którego nazwiska nie pamięta. Jedną ze scen opisał tak: „Zauważyłem, jak esesman, który nas pilnował, trzyma w ręku pistolet i nerwowo depcze niedopałek papierosa. Czułem, że coś się wydarzy, bo Genowefa Pol podeszła za plecy mojego kolegi, podniosła czterokilogramową cegłę i uderzyła go w głowę, prosto w potylicę, krzycząc: Giń, polska świnio. Kiedy upadł na ziemię, deptała go butami. To była masakra – po latach zeznał przed sądem. Kazimierz Stefański wspominał, że uderzyła go garnkiem w głowę. Maria Wiśniewska-Jaworska: „Potrafiła dziecko zamknąć w szafie na noc, a ono mdlało, bo nie miało dostępu powietrza. Mówiła do nas: I tak wszystkie zdechniecie.

Wyjątkowy dramat spotkał Ulę Kaczmarek, która nie dożyła czternastego roku życia. Ciągle ją bito. Za to, że z głodu i wycieńczenia brudziła łóżko. Że bezwiednie oddawała mocz. Że podkradała z paczek innym jedzenie. Podchodziła do okna baraku i wołała: jeść! Traktowano ją jak upośledzoną. W izolatce przechodziła tortury. Eugenia Pol biła ją i na wielostopniowym mrozie kazała polewać na przemian zimną i gorącą wodą. Współwięźniarki dawały świadectwo gehenny. Danuta Kęsik wspominała, że całe ciało Uli było pokaleczone, a w brzuchu miała ranę wielkości pięści. Najmocniejszy przekaz daje Jadwiga Pawlikowska: „Widziałam, jak Eugenia Pol pejcz, podobny do kija, włożyła w ranę, do brzucha Urszuli Kaczmarek, i przewracała jej wnętrzności”. Uzupełnia go Marianna Kowalewska: „Przy pomocy węża gumowego wodą pod ciśnieniem (Eugenia Pol) polewała ranę na brzuchu Urszuli. Łóżko Urszuli nie miało ani materaca, ani siennika. Leżała nago, niczym nie przykryta, na sprężynach żelaznego łóżka. Wszystko to widziałam […] Urszula zmarła na moich oczach”.

Albo historia Tereski Jakubowskiej, której Sydonia Bayer i Eugenia Pohl kazały zrobić na śniegu „orła”. „Leżącą biły pejczem, aż zemdlała. Wtedy rozkazały przynieść dwie konwie wody i wylać na Teresę. Zostawiły ją na mrozie” – opowiadała Emilia Mocek. Cytowany już Jan Woszczyk dodawał, że mogło być wtedy minus dziesięć stopni mrozu. „Oblana wodą dziewczynka pokryła się kryształkami lodu. Nadzorczynie stały obok i się śmiały. Wreszcie pozwolili nam, chłopcom, zanieść pobitą dziewczynkę do pralni. Nie żyła. Ciało miała poobijane, a z ust, nosa i uszu ciekła krew. Na jej twarzy zastygł grymas bólu” – zeznawał pod przysięgą.

Dzieci wspominały ją jednym głosem. Mówiły: „Była jedną z najbardziej sadystycznych nadzorczyń”, „Okropna. Biła wszystkim, nawet łyżkami do zupy. Biła i starsze, i młodsze dziewczynki, jak któraś się jej nie spodobała”, „Zła, okrutna. Biła czym popadło. Nigdy nie widziałam jej bez pejcza. Traciłyśmy przytomność”. „Ordynarna i szorstka. Raz zerwała nas w nocy z łóżek i popędziła na boso, w koszulinkach do pompy. Kazała nam się myć w zimnej wodzie, a potem nas biła”. „Była największym potworem w obozie”. „Bałyśmy się Pohlowej, drżałyśmy wiecznie, żeby nas nie dosięgła. Pohlowa… Potwór! Na pejczu miała końcówkę – jak uderzyła, to skóra pękała”. „Biła, gdzie popadnie. W głowę, plecy, ręce, brzuch”.

PAP: Dlaczego jej proces nie mógł się odbyć w latach powojennych, ale dopiero w 1970 r.?

Błażej Torański: Peerelowski wymiar sprawiedliwości zaczął się nią interesować w 1947 r. Biuro Ewidencji Ludności informowało jednak, że nie jest w Łodzi zameldowana, choć stale w niej mieszkała przy Chełmońskiego 16 A. Rzecz w tym, że zaraz po wojnie wróciła do polskiej pisowni nazwiska – Pol, bez niemego „h” – i imienia Eugenia. Przez lata chroniły ją także środowiska „zbowidowskie” i komunistyczne służby.

Największym paradoksem losu jest, że po wojnie Eugenia Pol przez kilkanaście lat pracowała w żłobku! Była intendentką w Zakładach Przemysłu Bawełnianego im. Armii Ludowej.

Gazety informowały o jej sukcesach sportowych. W klubie Włókniarz uprawiała kilka dyscyplin, m.in. rzut oszczepem. Regularnie chodziła na pochody pierwszomajowe. I tylko od czasu do czasu mogła poczuć strach, kiedy na ulicy przypadkiem natknęła się na swoją ofiarę. Pewnego razu Jadwiga Orłowska, numer obozowy 37, zamiast ukłonu powiedziała jej: „Ty świnio!”.

PAP: Czy poza Genowefą Pohl vel Eugenią Pol ktoś z kadry obozowej stanął przed sądem, został oskarżony?

Błażej Torański: Nikt – poza folksdojczami – nie poniósł odpowiedzialności za te zbrodnie. Sydonia Bayer i wachman Edward August zostali w 1945 r. skazani na karę śmierci. W mojej ocenie Eugenia Pol także na nią zasługiwała.

PAP: Z czego może wynikać to, że obóz dla dzieci w Łodzi w pamięci zbiorowej jest białą plamą?

Błażej Torański: W najnowszej historii Polski nadal jest wiele białych plam, tematów ukrywanych w PRL pod dywanem propagandy albo przez ostatnich trzydzieści lat niewygodnych dla kolejnych elit politycznych. Żyjemy w końcu w kraju, w którym – jak trafnie powiada Tadeusz Płużański – trwa wojna między trzecim pokoleniem UB a trzecim pokoleniem AK. Nie mam jednak wątpliwości, że gdyby na polskiej ziemi, w niemieckim obozie koncentracyjnym w Łodzi cierpiały i umierały nie polskie, lecz żydowskie dzieci, świat krzyczałby o tym od 75 lat.

W PRL najważniejszą książkę o piekle polskich dzieci przy Przemysłowej w Łodzi wydało w 1975 r. Ossolineum. „Hitlerowski obóz koncentracyjny dla małoletnich w Łodzi” napisał były więzień Józef Witkowski, który współpracował ze służbami komunistycznego państwa, zatem miał dostęp do unikatowych dokumentów. Ta książka, wartościowa, wydana została w nikłym, jak na tamten czas nakładzie: 2 tys. 700 egz.

Trafną hipotezę wyraża cytowana w „Małym Oświęcimiu” była więźniarka Krystyna Wieczorkowska-Lewandowska: „Ten obóz był tajny, ukryty w getcie, i taki pozostał. Od wielu lat się zastanawiam: komu na tej ciszy zależy? Po wojnie go zburzono, rozebrano, „pozamiatano”. A przecież był unikatowy, drugiego takiego w Europie nie było. Jak widać, Niemcy wciąż mają wielki wpływ na kształt świata, skoro do dziś prawie nikt o nas, dzieciach z Przemysłowej, nie wie”. I dodaje: „Zniszczenie dowodów istnienia obozu zrobiono na zamówienie polityczne. Gdzieś po drodze zniknęły też przecież nasze dokumenty i miała zniknąć cała ta historia”.

Jest jeszcze jedna przyczyna przemilczania tej historii. Dokumenty obozu zostały zniszczone, a ofiarom tej gehenny przez lata nikt, nawet najbliżsi, nie chcieli uwierzyć. Oni sami również przez lata milczeli. Te doświadczenia dławiły ich, kneblowały, sznurowały usta.