Wśród stłoczonych, wiktoriańskich domków San Francisco spacerują duchy cywilizacyjnych eksplozji i przewrotów
Najważniejsze miasta USA są częścią zbiorowej wyobraźni Zachodu – nie trzeba w zasadzie jechać do Stanów Zjednoczonych, bo Stany już dawno przyjechały do nas. Jak w piosence zespołu Rammstein: „We’re all living in Amerika / Amerika ist wunderbar”. Oczywiście jest to Ameryka fantasmagoryczna, sklejona ze ścinków filmowej fikcji, wykrojona z rzeczywistości okiem kamery – niemniej to ciekawe, że nasze oczy podróżowały po takim, powiedzmy, Nowym Jorku znacznie dłużej niż po (przykładowo) Przemyślu czy Szczecinie. A kto oglądał „Bullitta”, ten wie, jak strome bywają ulice San Francisco.
DGP
Akurat SF zostało w książce Magdy Działoszyńskiej-Kossow („San Francisco. Dziki brzeg wolności”) bardzo zgrabnie odpakowane z tej popkulturowej fantasmagoryczności – i to bez szkody dla prawdziwie widmowego charakteru tego miasta. Gdyby San Francisco nie istniało, należałoby je wymyślić: bo jest to miejsce, w którym ludzkość zwykła testować – na dobre i na złe – rozmaite eksperymentalne modele życia społecznego. Innymi słowy, wśród stłoczonych, fikuśnych, wiktoriańskich domków San Francisco spacerują duchy cywilizacyjnych eksplozji i przewrotów. A w tle przewala się najnowsza z rewolucji, technologiczno-cyfrowa; do siedzib Google’a, Apple’a czy Facebooka w Dolinie Krzemowej jest z centrum w linii prostej 40–50 km.

Nie wróciłbym taki sam

Osada San Francisco należała do USA od niecałych trzech lat (po militarnym przejęciu północnego Meksyku – czyli dzisiejszych stanów Teksas, Nowy Meksyk, Arizona, Kalifornia, Nevada, Utah oraz fragmentów Kolorado i Wyoming), gdy w styczniu 1849 r. wybuchła w środkowej Kalifornii gorączka złota: „San Francisco miało wówczas około tysiąca mieszkańców, składało się z kilku piaszczystych ulic i kilkudziesięciu zabudowań. Kto żyw, ruszył w stronę gór. Zanim wieść rozniosła się po kraju i świecie, minęło jeszcze trochę czasu. Ten, kto zdążył wykopać swoje złoto (…) miał szansę zostać milionerem” – pisze Działoszyńska-Kossow – „(Kalifornia) otworzy zupełnie odrębny, mityczny rozdział w amerykańskiej opowieści o sukcesie. Sukcesie zbudowanym niekoniecznie na wytężonej, uczciwej pracy, ale przede wszystkim na byciu w odpowiednim miejscu w odpowiednim czasie, które z dnia na dzień może człowieka wywindować na szczyt piramidy bogactwa”.
Dziennik Gazeta Prawna
Oczywiście taka sytuacja – niczym nieskrępowany kapitalizm okrutnie grający z fortuną – doprowadza ludzi do obłędu. Załogi porzucały u wybrzeży San Francisco wyładowane towarem statki i ruszały w góry, przesiewać rzeczny piach, potem zaś wydawać zarobione w ten sposób pieniądze na absurdalnie drogie usługi w mieście: nadmiar złota wywindował ceny pod niebiosa. „Z radością witam pana w mieście zaludnionym wyłącznie idiotami. Co więcej, mam nadzieję, że dla panów przemiana w idiotów nie okaże się zbyt nieprzyjemna” – mówi przypadkowo napotkany przechodzień dwóm filozoficznie nastawionym płatnym zabójcom, którzy w znakomitej powieści Patricka DeWitta „Bracia Sisters” (Czarne 2013, przeł. Paweł Schreiber) przybywają do San Francisco w 1851 r. – „Wczoraj widziałem człowieka, który skoczył z dachu hotelu Orient. Śmiał się aż do samej ziemi, a potem się rozbryznął. Mówią, że był pijany, ale ja go widziałem niedługo przedtem. Jest tu takie poczucie, które, jak już człowieka chwyci, to zatruwa go do cna. To szaleństwo nadmiaru możliwości. Ostatni czyn tego skaczącego z dachu człowieka to ucieleśnienie zbiorowego ducha San Francisco. Świetnie go rozumiałem. Jeśli chcą panowie znać prawdę, to mocno mnie kusiło, żeby mu klaskać. (...) Mógłbym stąd wyjechać i wrócić do rodzinnego miasta, ale nie wróciłbym jako ta sama osoba, która stamtąd wyruszała. (...) Nikogo bym nie rozpoznał. I nikt by mnie nie rozpoznał”.
Gorączka złota się skończyła, ale SF pozostało z duchową spuścizną miejsca, w którym – jak na koniec świata przystało – czai się „szaleństwo nadmiaru możliwości”. Szczególnie mocno dało się to odczuć po II wojnie światowej, gdy fala ugrzecznionej, konsumpcjonistycznej prosperity (swoją drogą: bardzo w postępowym dyskursie zdemonizowanej – w istocie lata, w przybliżeniu, 1950–1975 przyczyniły się do znaczącego zmniejszenia amerykańskich nierówności, dorobek ten później zaprzepaszczono) napotkała potężną reakcję w postaci kontrkultury. Pierwsze słowa „Skowytu” Allena Ginsberga – „Widziałem najlepsze umysły mego pokolenia / zniszczone szaleństwem / głodne histeryczne nagie” (przeł. Bogdan Baran) – zostały wyskandowane 7 października 1955 r. w Six Gallery w San Francisco. „W sensie symbolicznym to dzień i miejsce narodzin amerykańskiej kontrkultury – ruchu oporu przeciwko konwencjonalnej moralności, pruderii, cenzurze, materializmowi, masowej konsumpcji i innym skutkom ubocznym kapitalizmu, wkraczającego w swoją dojrzałą fazę” – zauważa Działoszyńska-Kossow.
Opór ten swojej kulminacji doczekał się także w San Francisco, w czasie Lata Miłości w 1967 r., gdy hipisowską dzielnicę Haight-Ashbury najechały dziesiątki tysięcy dzieci-kwiatów. W cieniu mostu Golden Gate ukształtowały się również inne emblematyczne prądy współczesności: choćby Czarne Pantery, radykalny ruch afroamerykańskiej emancypacji, czy nowa (w sensie politycznej autoidentyfikacji) społeczność nieheteronormatywna – „Latem 1978 r. w paradzie Gay Freedom Day bierze udział dwieście pięćdziesiąt tysięcy ludzi. Tam też stworzona przez artystę Gilberta Bakera tęczowa flaga debiutuje jako symbol ruchu nazwanego później LGBT”.

Gorzki smak

Książka Działoszyńskiej-Kossow jest zbudowana na zasadzie temporalnych kontrastów – przeszłość nie podlega tu idealizacji, ale próbie zrozumienia z dzisiejszej perspektywy; autorka opisuje kluczowe momenty z dziejów miasta, a potem oddaje głos świadkom tamtych wydarzeń i stara się uzyskać od nich ocenę dawnej rewolty. To ciekawy zabieg, bo pokazuje, prócz ówczesnego wielkiego ładunku nadziei i solidnego psychotropowego podkładu, również mroczne konsekwencje społecznego przewrotu: religijne sekciarstwo, seksualną eksploatację kobiet, podskórny rasizm, infiltrację przez służby.
Dzięki tym zmianom punktu widzenia możemy też pojąć, dlaczego kac po kontrkulturze – wyraźnie widoczny w amerykańskim filmie czy powieściach – był (i w sumie nadal jest) tak głęboki. „Wiele się udało: osiągnęliśmy wszystkie cele obyczajowe, bo do głównego obiegu weszły tematy dbania o środowisko, holistycznego, organicznego jedzenia, medycyny alternatywnej i praktyk duchowych, akupunktura, buddyzm, joga, żeby wymienić tylko kilka z nich. Dzisiaj ludzie masowo z tego wszystkiego korzystają. Ale nie osiągnęliśmy niczego politycznie: nie zakończyliśmy wojny, nie powstrzymaliśmy imperializmu, neoliberalizmu, rasizmu” – deklaruje w książce Działoszyńskiej-Kossow Peter Coyote, aktor, uczestnik tamtych wydarzeń, dziś emerytowany praktyk i nauczyciel zen.
Jak bardzo kontrkultura okazała się jałowa politycznie, pokazują te rozdziały „Dzikiego brzegu wolności”, które z goryczą opowiadają o skrajnych nierównościach w metropolii, o bezdomności, narkomanii, segregacji rasowej i rabunkowej mentalności nowych elit powiązanych z rynkiem technologicznym. Współcześnie San Francisco stało się w dużej mierze modnym deptakiem dla młodych wiekiem najeźdźców z Doliny Krzemowej, co spowodowało drastyczny wzrost czynszów i cen usług publicznych. Najeźdźcy, karmieni, ubierani i, w zasadzie, hodowani przez korporacje, żyją w przekonaniu, że każdy jest kowalem własnego losu – więc jeśli kogoś nie stać na mieszkanie we Frisco, powinien się wynieść. W ten sposób, bardzo amerykański w gruncie rzeczy, SF raz jeszcze radykalnie zmienia oblicze. „(Miasto), które w swojej krótkiej historii kilka razy znalazło się na przecięciu dwóch skrajnych prądów tworzących, a właściwie rozdzierających amerykańską psyche. Z jednej strony było poligonem doświadczalnym romantycznej wizji nowego, wspaniałego i sprawiedliwszego świata, w którym nadrzędnym celem człowieka była niczym nieskrępowana egzystencja. Z drugiej – dawało się ponieść żądzy: zysku, postępu, wygranej. Tej samej, która zbudowała największą gospodarkę świata, wysłała człowieka na Księżyc i skonstruowała system społeczny wyjątkowo bezlitośnie obchodzący się z tymi, którzy za nim nie nadążają” – podsumowuje autorka.
San Francisco to Ameryka w słodko-gorzkiej pigułce. A książka Działoszyńskiej-Kossow świetnie wydobywa te kontrastowe smaki.