Kiedy mówiłem ludziom o walce o niepodległość i obaleniu komunizmu, większość z nich łapała się za głowę, ponieważ uważała to za rzecz wręcz nieosiągalną. Ludzie prawie do końca, do lat 1987–1988, nie wierzyli, że jesteśmy w stanie to osiągnąć – mówi PAP Andrzej Kołodziej, działacz „Solidarności”, „Solidarności Walczącej”, sygnatariusz Porozumień Sierpniowych.

Polska Agencja Prasowa: Co zadecydowało o tym, że postanowił pan zaangażować się w działalność opozycyjną?

Andrzej Kołodziej: Przede wszystkim było to wychowanie i patriotyzm wyniesiony z domu. Dorastałem w Bieszczadach w latach sześćdziesiątych i na początku siedemdziesiątych. Pamiętam atmosferę problemów przygranicznych, a przy okazji rodzinnych spotkań ciągle żywe były także historie wojenne, zwłaszcza że mój dziadek w okresie II Rzeczypospolitej był żołnierzem, a w czasie wojny walczył w AK-owskiej partyzantce. To wszystko dodatkowo były owiane tajemnicą, bo nie wszystkie rzeczy dorośli mogli przecież mówić, więc to szczególnie wzbudzało we mnie zainteresowanie. Zatem to tradycyjne wychowanie w duchu patriotycznym i chrześcijańskim, a także doświadczenie pogranicza z Ukrainą na pewno bardzo mnie ukształtowały.

Pamiętam też, jak duże wrażenie wywarła na mnie inwazja na Czechosłowację w 1968 r. Mieszkałem bardzo blisko granicy słowackiej i niemalże pod oknami przejeżdżały kolumny wojsk sowieckich, które najechały Czechosłowację. Mieliśmy również wielu znajomych, którzy z kolei mieli rodziny w Czechosłowacji. To był czas pełen napięcia i niebezpieczeństwa, który był ciągle żywy i jeszcze ta złość na ruskich, którzy napadli na tak mały kraj. Ja w tym uczestniczyłem, w takiej atmosferze się wychowałem. Pamiętam również grudzień ’70, kiedy ojciec wieczorami w napięciu nasłuchiwał w Radiu Wolna Europa wiadomości o tym, co się dzieje na Wybrzeżu. To wtedy zrodził się we mnie mit o sile i zbiorowości robotniczej tych stoczniowców, którzy potrafili przeciwstawić się władzy. Gdy przyjechałem w 1977 r. na Wybrzeże jako młody chłopak, to ten mit był głównym powodem tego, że zatrudniłem się właśnie w Stoczni Gdańskiej.

PAP: A jak wyglądała rzeczywistość w porównaniu z mitem?

Andrzej Kołodziej: Okazało się dość szybko, że rzeczywistość jest trochę inna, że te ograniczenia wolności są takie same, jak u nas w Bieszczadach. Tak się złożyło, że zaraz po podjęciu pracy rozpocząłem również naukę w technikum budowy okrętów. Spotkałem tam kolegę, z którym się zaprzyjaźniłem, a który z kolei był zaprzyjaźniony z synem Tadeusza Szczudłowskiego, przedstawiciela Ruchu Obrony Praw Człowieka i Obywatela. Nasze wspólne rozmowy o otaczającej nas rzeczywistości, zastanawianie się nad życiem i poszukiwanie przestrzeni wolności zaprowadziły mnie na spotkania ROPCiO, które odbywały się właśnie w domu Szczudłowskiego. Gromadziła się tam praktycznie cała opozycja gdańska. Był rok 1978 i to mnie wciągnęło. Rozmawialiśmy o ograniczeniu wolności czy o prawdziwej historii Polski. To miało taką formułę kół samokształceniowych.

PAP: Zaangażował się pan także w aktywną działalność, m.in. w ramach Wolnych Związków Zawodowych Wybrzeża…

Andrzej Kołodziej: Podczas tych spotkań poznałem Joannę i Andrzeja Gwiazdów oraz Bogdana Borusewicza, którzy tworzyli Komitet Założycielski Wolnych Związków Zawodowych na Wybrzeżu. Zaproponowali mi bardziej aktywną działalność, co dla mnie – z jednej strony stoczniowca, który pracował w środowisku robotniczym, a z drugiej strony młodego człowieka, który chciał robić coś konkretnego i wymiernego – było bardziej pociągające. Nigdy nie chciałem być działaczem związkowym, zresztą nigdy później nie byłem, ale wtedy uważałem, że mam większe pole działania wśród moich kolegów stoczniowców, których również krzywdy ze strony totalitarnego państwa dotykały.

PAP: Czy pod koniec lat siedemdziesiątych w waszym środowisku rozważaliście taki strajk, jaki finalnie wydarzył się w sierpniu 1980 r. – na taką skalę i tak skuteczny, jak na ówczesne realia polityczne?

Andrzej Kołodziej: To była sfera dalekich marzeń, a to, co osiągnęliśmy w sierpniu 1980 r., zaskoczyło nas wszystkich. Mieliśmy jednak doświadczenia historyczne, szczególnie na Wybrzeżu. Główną ideą Wolnych Związków Zawodowych było przywrócenie pamięci o rewolcie robotniczej z 1970 r. oraz uczczenie pamięci ofiar. Pamiętaliśmy o tamtych doświadczeniach, kiedy totalitarna władza była zdecydowana używać brutalnej przemocy i siły zbrojnej, kiedy wojsko strzelało do bezbronnych ludzi zmierzających do pracy. Mieliśmy świadomość tego, że to nie będzie łatwa walka i że samodzielnie nie jesteśmy w stanie pokonać tej władzy, a jedyną formą walki i oporu, jaką wtedy uznawaliśmy, wydawał nam się strajk.

Rozmawialiśmy wielokrotnie o możliwości zorganizowania i wywołania strajku w obronie praw robotniczych, ale, bazując na doświadczeniach z przeszłości, mówiliśmy o tym w kontekście jednego zakładu pracy, ewentualnie kilku. Nasza wyobraźnia była jednak wtedy zbyt mała, żeby myśleć o strajku ogólnopolskim, bo takie rzeczy w bloku komunistycznym w tamtym czasie się nie zdarzały. Wydawało się nam to praktycznie nierealne.

Analizowaliśmy jednocześnie błędy tych wcześniejszych strajków, czyli z 1970 oraz 1976 r. Zastanawialiśmy się nad formułą, jak miałby wyglądać taki strajk, który już by się nam udało zorganizować. Uczyliśmy się teoretycznie, jak należy go przeprowadzić. W sierpniu 1980 r. przyszło mi organizować strajk w Stoczni Komuny Paryskiej w Gdyni, gdzie przyszedłem do pracy zaledwie dwa dni wcześniej, i nie znałem ani pracowników, a była to 12-tysięczna załoga, ani oni nie znali mnie. Ja nawet nie znałem topografii zakładu – trzeba pamiętać, że stocznia to takie miasteczko. Teoretycznie byłem jednak przygotowany do takiego strajku, więc było mi w jakimś sensie łatwiej go zorganizować.

PAP: Często we wspomnieniach uczestników sierpniowych strajków rzuca się w oczy niesamowite poczucie jedności i solidarności. Jak pan wspomina tamten czas?

Andrzej Kołodziej: Dla mnie to był piękny czas. 15 sierpnia wszedłem do gdyńskiej stoczni z założeniem, że ten strajk musi zostać tam zorganizowany, tylko nie miałem pojęcia, jak to zrobić, do kogo się zwrócić, bo, jak już powiedziałem, pracowałem tam zaledwie od dwóch dni. Jako Stocznia Komuny Paryskiej byliśmy pierwsi, którzy podjęli strajk nie dla siebie, ale dla wsparcia stoczniowców z Gdańska. Oczywiście stawialiśmy swoje żądania, jednak wykraczały one poza kompetencje władz stoczni, ponieważ na pierwszym miejscu było żądanie utworzenia niezależnych od władzy komunistycznej związków zawodowych, uwolnienie więźniów politycznych oraz zniesienie cenzury. Niemal z godziny na godzinę, a później z dnia na dzień dołączały do nas kolejne zakłady, aż w końcu strajkowała prawie cała Polska.

Gdańsk z dnia na dzień stawał się oazą wolności. Kiedy po początkowych próbach utrudniania ze strony milicji i władzy zapadła jednak decyzja o uznaniu Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego i podjęciu rozmów z naszą reprezentacją, zrodziła się wspaniała atmosfera. Nagle wszyscy ludzie byli razem – ci strajkujący w zakładach pracy i ci wpierający nas z zewnątrz, a to było dla nas bardzo ważne. Prowadziliśmy strajk okupacyjny, cały czas byliśmy w zakładach, więc kiedy widzieliśmy, że pod bramy zakładów pracy przychodziły nasze rodziny i bliscy, to czuliśmy, że dla nasz wszystkich jest to niezwykle ważne.

To wszystko wynikało z wewnętrznej potrzeby serca i głębi, która była tłamszona przez kilkadziesiąt lat systemu totalitarnego, kiedy ludzie musieli akceptować ograniczenia narzucane przez władze, bo groziły represje, a musieli jakoś żyć. Sierpień 1980 r. pokazał jednak, że władza nie potrafiła tego zdławić, bo pękła ta bariera i marzenia o wolności wśród ludzi odżyły. Pamiętam radość, wzajemne pomaganie sobie, niesamowitą sympatię. Nagle zrodził się zupełnie inny świat.

PAP: Jak ten potencjał został później wykorzystany?

Andrzej Kołodziej: „Solidarność” nie zrodziła się z potrzeby stworzenia jakiejś organizacji, chociaż powstały związek zawodowy przyjął nazwę i symbol tej „Solidarności”, która zrodziła się w sierpniowych dniach, symbol, który drukowaliśmy na plakatach, i który był sztandarem tej idei. W całym ruchu byli skupieni studenci, rolnicy indywidualni, rzemieślnicy, licealiści, czyli ludzie, którzy w tej przestrzeni chcieli realizować swoje marzenia o wolności. Powstało tysiące niezależnych biuletynów i wydawnictw, w których ludzie mieli możliwość wyrażenia swoich myśli i opinii bez jakiejkolwiek kontroli.

Solidarność nie miała sztywnych ram organizacyjnych, ale wszyscy byli zjednoczeni, bo tak samo pragnęli przestrzeni wolności, w której by tę wolność mogli realizować, chociaż każdy ją inaczej postrzegał, stąd pojawiły się później różnice.

Ten pierwszy okres działalności, czyli od sierpnia 1980 do grudnia 1981 r., do wprowadzenia stanu wojennego, był fantastyczny. Niestety stan wojenny złamał kręgosłup naszego społeczeństwa, zresztą trudno się temu dziwić, bo groziły przecież brutalne represje, a do tego dochodziły trudy życia codziennego, a żyło się wtedy bardzo ciężko. Przez długie lata tym, co najbardziej łamało ludzi, była utracona nadzieja.

PAP: Zaangażował się pan również w działalność „Solidarności Walczącej”. Często mówi się, że ta organizacja powstała w drodze rozłamu w samej „Solidarności”. Czy wówczas tak to odbieraliście?

Andrzej Kołodziej: Nie, to były po prostu dwa różne etapy działania. „Solidarność” do czasu stanu wojennego była formą szukania przestrzeni w totalitarnym systemie w Polsce. Dość szybko jednak przekonaliśmy się, że w tym systemie nie ma miejsca dla autentycznej niezależności organizacji i że takiej możliwości nigdy nie będzie, i że musimy pójść dalej. Przeświadczenie, że jeżeli chcemy być wolni i tworzyć niezależne organizacje, to najpierw musimy wywalczyć sobie niepodległość, zaczęło się pojawiać jeszcze w okresie legalnego działania w 1981 r. Zaczął się zatem rysować następny etap walki z komunizmem. Po prowadzeniu stanu wojennego, czyli rozpoczętej przez władze wojny z narodem, dla części działaczy stało się oczywiste, że abyśmy mogli funkcjonować w sferze wolności, musimy pokonać komunizm i wywalczyć niepodległość Polski.

Chciałbym natomiast podkreślić, że „Solidarność Walcząca” popierała ruch związkowy „Solidarność”, również w podziemiu, uznawała jego racje i dążenie do aktywowania tej „S”, która była przed stanem wojennym. Tutaj działaliśmy wspólnie, nie było żadnych różnic. Jednak „Solidarność Walcząca” była już organizacją polityczną, która stawiała sobie za cel obalenie komunizmu i walkę o pełną niepodległość Polski, ponieważ uważaliśmy, że gdy wywalczymy sobie niepodległość, to wtedy będziemy mogli tworzyć wiele organizacji, w tym taki wolny związek zawodowy, jak „Solidarność”.

PAP: Można odnieść wrażenie, że przez wiele lat „Solidarność Walcząca” oraz jej działacze znaleźli się w cieniu „Solidarności”, że dopiero od niedawna w świadomości społecznej przywraca się pamięć o tej organizacji. Czy też tak pan to odczuwał?

Andrzej Kołodziej: Ja się tym tak nie przejmowałem. Kiedy mówiłem ludziom o walce o niepodległość i o obaleniu komunizmu, to większość z nich łapała się za głowę, ponieważ uważała to za rzecz wręcz nieosiągalną. Ludzie prawie do końca, do lat 1987–1988, nie wierzyli, że jesteśmy w stanie to osiągnąć.

Natomiast drugą rzeczą był sposób, w jaki następowały przemiany. Jako „Solidarność Walcząca” nie zaakceptowaliśmy tego targu politycznego, jakim był okrągły stół. Mówiliśmy głośno, że to bardzo nieuczciwe, że część opozycji, szczególnie tej lewicowej opozycji warszawskiej, zgodziła się paktować z wrogiem, czyli komunistami, po to, aby podzielić się władzą. My na to nie chcieliśmy przystać i odrzucaliśmy w całości takie porozumienie. Uważaliśmy, że musimy pokonać komunizm całkowicie, że nie można paktować i układać się z ludźmi, których uważaliśmy za zbrodniarzy.

PAP: To bardzo surowa ocena tamtego czasu…

Andrzej Kołodziej: Jak to bywa przy takich zdarzeniach, okazało się, że w ślad za zmianami idą pewne profity ekonomiczne i przywileje władzy. Wielu moich kolegów, z którymi działałem w podziemiu, takich jak Władysław Frasyniuk, Zbigniew Bujak czy Bogdan Lis, bardzo szybko uznali swoich byłych wrogów za przyjaciół, a nawet za ludzi honorowych, tylko dlatego, że podzielili się z nimi władzą i przywilejami. Co więcej, uwiarygadniając tamtych zbrodniarzy, wprowadzili niesamowity zamęt w umysłach ludzi. Jako działacze „Solidarności Walczącej” znaliśmy kulisy i łatwiej nam było ocenić krytycznie tę sytuację, natomiast nie mieliśmy medialnych możliwości dotarcia do większości ludzi i jasnego wytłumaczenia, że dzieje się coś złego. Wiedzieliśmy, że kiedyś musi się to skończyć, ale ludzie niestety musieli doświadczyć na sobie całe to zło lat dziewięćdziesiątych. Najwyższą cenę za tzw. rabunkową transformację Balcerowicza i uwłaszczenie komunistów, którzy stali się praktycznie nowymi właścicielami Polski i za bezcen przejmowali zakłady pracy, zapłacili paradoksalnie ci, którzy dążyli do wolności i niepodległości Polski.

Musiało upłynąć wiele lat, zanim ludzie zrozumieli, jak bardzo zostali oszukani. Wtedy zaczęli sobie przypominać to, co proponowała „Solidarność Walcząca”, która oprócz walki zmierzającej do pokonania komunizmu i wywalczenia niepodległości, proponowała również jako nowy ustrój w Polsce solidaryzm społeczny, który na szczęście teraz jest realizowany.