Takie książki jak „Powrót do Reims” powinny być obowiązkową literaturą dla zawodowych ekonomistów. Może byliby wtedy mniej oderwani od realiów klasowych, w których funkcjonują. A ich pomysły nieco mniej groźne dla zwykłego człowieka.
Filozof akademicki Didier Eribon jedzie po śmierci ojca do rodzinnego domu. To podróż do świata, który zostawił dobre trzy dekady temu. Zostawił z radością. Bo zawsze brzydził się miejscem, w którym wyrósł – prowincjonalnym światem francuskiej klasy robotniczej. W końcu udało mu się wyrwać, co uważał za swój życiowy sukces. Został bowiem znanym paryskim intelektualistą, podczas gdy jego najbliżsi pozostali tym, kim byli: rzeźnikami, robotnikami, żandarmami czy bezrobotnymi.
Przez te 30 lat nie miał wyrzutów sumienia z powodu ucieczki z Reims. Przeciwnie – czuł wyższość nad pozostawioną na prowincji rodziną. Ta wyższość miała także moralną przyczynę. Eribon jest gejem. Homoseksualizm stał się wręcz jednym z jego najważniejszych pól akademickich analiz, a co za tym idzie – biletem wstępu do wielkiego paryskiego świata. Jednocześnie bycie gejem ostatecznie poróżniło go z ojcem. Robotnikiem, któremu odmienna orientacja seksualna syna nie chciała się zmieścić w głowie. To sprawiało, że Eribon brzydził się „starym” jeszcze bardziej. Wzajemnej obcości nie udało im się przezwyciężyć do końca. Zresztą żaden tego nie próbował.
Gdyby zakończyć historię w tym punkcie, nie byłaby ona w żaden sposób interesująca. Ot, kolejne świadectwo prowincjusza, który bezrefleksyjnie odcina się od korzeni.
„Powrót do Reims” dopiero się jednak w tym miejscu zaczyna. Przyjazd w rodzinne strony jest początkiem poruszającej rozprawy nie tylko z samym sobą, ale też z problemem pęknięć klasowych boleśnie dzielących współczesne kapitalistyczne społeczeństwa. A najboleśniej doświadcza się tego właśnie wewnątrz rodziny.
Eribon staje tu na wysokości zadania jako filozof i socjolog. Potrafi dostrzec racje najbliższych – także ojca. Rekonstruując swój los, daje wiwisekcję klasowego wstydu i aspiracji, które stały za jego ucieczką z Reims. Pisze o swoim egoizmie. Nawet mu przez myśl nie przeszło, że matka niszczyła sobie zdrowie przy taśmie fabrycznej, by on mógł czytać Marksa i Trockiego. A w „nagrodę” on pogardzał nią jeszcze bardziej. Jednocześnie Eribon nie uprawia taniej ludomanii. Przeciwnie, pisze o osobistych i społecznych przywarach rodziny. O pijaństwie, patriarchacie, materializmie i ostentacyjnym braku zainteresowania „wyższymi sprawami”, które to cechują francuską klasę robotniczą. Jednocześnie kruszy samozadowolenie wielkomiejskiej lewicy, która otacza kolejnymi kordonami sanitarnymi rosnący w siłę Front Narodowy. A nie przyjdzie jej do głowy, że należałoby pogadać z bliskimi, by zrozumieć trochę więcej z tego politycznego fenomenu.
Przede wszystkim „Powrót do Reims” to świetne opisanie klasowych spięć. A to coś, czego w Polsce niezwykle brakuje. Zwłaszcza w debacie ekonomicznej. Nie sposób przecież robić dobrej ekonomii ani proponować optymalnych rozwiązań z dziedziny polityki gospodarczej, ignorując klasowe uwarunkowania. To znaczy – można, ale wyjdzie tak jak z większością reform czasu transformacji. Będą one planowane i wdrażane z perspektywy klas lepiej sytuowanych i zasobnych w różne typy kapitału. U pozostałych będą zaś rodziły bezsilną złość. Aż wreszcie gniew przeważy.
Didier Eribon, „Powrót do Reims”, przeł. Maryna Ochab, Wydawnictwo Karakter, Kraków 2019