Dylematy związane z podziałem dóbr w amerykańskim społeczeństwie narastały zawsze, gdy rozwarstwienie dochodów osiągało nieznane wcześniej rozmiary.
Jesteśmy częścią problemu, więc opodatkujcie nas” – oznajmiła niedawno amerykańskim mediom Liesel Pritzker Simmons. Jej apel niespecjalnie obszedłby kogokolwiek, gdyby wypowiadała się wyłącznie jako zapomniana aktorka dziecięca, która od czasu zagrania córki prezydenta USA w kinowym przeboju „Air Force One” z 1997 r. nie miała żadnej znaczącej roli. Ale 35-letnia dziś kobieta jest także członkinią rodziny Pritzkerów i od lat żyje z rodowej fortuny, którą wyszarpała od krewnych na drodze sądowej, gdy tylko osiągnęła pełnoletniość. A było się o co bić. Wedle szacunków magazynu „Forbes” trzy pokolenia Pritzkerów zgromadziły majątek wart w 2015 r. ok. 29 mld dol. Obecnie jest to kilka miliardów więcej. Tymczasem była aktorka została (być może ku rozpaczy krewnych) jednym z 18 miliarderów, którzy podpisali list otwarty w sprawie wyższego opodatkowania finansowej elity USA. „Piszemy, aby wezwać wszystkich kandydatów na prezydenta, niezależnie od tego, czy są republikanami czy demokratami, aby poparli podatek od promila najbogatszych Amerykanów” – ogłosili 24 czerwca sygnatariusze pisma. Miliarderzy uważają, że od czasu prezydentury Ronalda Reagana ich fortuny powiększały się dzięki kolejnym obniżkom danin publicznych i przyszła pora, aby w końcu zaczęli ponosić wyższe obciążenia. „Jedna dziesiąta 1 proc. gospodarstw domowych (czyli jeden promil – red.) ma tyle majątku, ile 90 proc. Amerykanów” – przypominają sygnatariusze listu (wśród nich są też m.in. George Soros oraz współzałożyciel Facebooka Chris Hughes). Tak głębokich nierówności społecznych nie było w USA od końca XIX w.
Magazyn 5 lipca 2019 / Dziennik Gazeta Prawna

Najbogatsi w dziejach

Już w 2012 r. guru inwestorów Warren Buffett oznajmił, że to niewłaściwe, aby jego przychód był opodatkowany niżej niż pensja sekretarki. Zaprezentował mediom wyliczenie, zgodnie z którym efektywna stawka podatkowa wynosi w jego przypadku 17 proc., zaś jego asystentka Debbie Bosanek oddawała państwu 35,8 proc. dochodu.
Rozterki najbogatszych, którzy uważają, że za życia zgromadzili zbyt wiele, mają w USA długą tradycję. Dylematy związane z podziałem dóbr w społeczeństwie narastały zawsze w momencie, gdy rozwarstwienie dochodów osiągało nieznane wcześniej rozmiary. Na przełomie XIX i XX wieku, oprócz rewolucji przemysłowej i bardzo niskich podatków, ogromnie przysłużyli się temu trzej młodzieńcy, którzy swój pierwszy milion zarobili przed trzydziestką.
Pierwszy, J.P. Morgan, był synem zamożnego bankiera, dzięki któremu miał kapitał na rozpoczęcie własnego biznesu. Z czasem podbił system bankowy i finansowy, a także inwestował z powodzeniem w wielu innych branżach. Drugi, Andrew Carnegie, to dziecko biednych emigrantów ze Szkocji. Karierę zaczynał jako roznosiciel telegramów, ale uwielbiał nowoczesne technologie i szybko nauczył się na nich zarabiać. Kluczem do sukcesu okazały się prawa patentowe do nowatorskiego pieca hutniczego Henry’ego Bessemera. W 1870 r. zbudował najnowocześniejszą stalownię w USA, tanio produkującą stop najwyższej jakości. Carnegie użył swojej przewagi jako elementu szantażu, zmuszając właścicieli innych hut do tworzenia pul cenowych. Dyskretnie zawarte umowy ustalały wysokość udziałów poszczególnych producentów w rynku oraz ceny produktów. Firmy, które odmawiały współpracy, Szkot doprowadzał do bankructwa, a następnie przejmował. Po dwóch dekadach błyskawicznego rozwoju Carnegie Steel Company dostarczała na światowy rynek tyle stali, co połowa brytyjskich hut.
Trzeci młody miliarder, John D. Rockefeller, syn oszusta i bigamisty, zawsze potrafił zdominować konkurentów, górując nad nimi inteligencją oraz twardością charakteru. Kiedy dziesiątki tysięcy ludzi ogarniętych naftową gorączka wierciło szyby, by wydobywać czarne złoto, on pożyczył pieniądze na budowę rafinerii w Cleveland. Wkrótce okazało się, że fortunę można zarobić nie na wydobywaniu ropy, ale na jej przetwarzaniu i dystrybucji. Rockefellerowi wystarczyło 20 lat, aby zniszczyć niemal wszystkich konkurentów i zmonopolizować rynek naftowy w USA. Potem ruszył na podbój świata.
Cała trójka u progu 50. urodzin była właścicielami korporacji, dzięki którym zgromadziła osobiste majątki warte dziś (po uwzględnieniu inflacji i siły nabywczej pieniądza) po około 300 mld dol. W dużej mierze to za ich oraz kilkunastu innych multimilionerów sprawą żadne państwo nie rozwijało się w drugiej połowie XIX w. tak szybko jak Stany Zjednoczone. Pod koniec stulecia były one najpotężniejszym mocarstwem przemysłowym na świecie i miały przewagę technologiczną nad każdym konkurentem. A Morgan, Carnegie i Rockefeller ścigali się o tytuł najbogatszego człowieka w dziejach.

Nim poleje się krew

Niezmiernie ciekawa była ewolucja poglądów i postaw, jaką pod koniec XIX w. przeszli najzamożniejsi Amerykanie. I wcale nie miały na to wpływu narastające konflikty społeczne.
Wprawdzie co jakiś czas wstrząsały one USA, ale inaczej niż w Europie lewicowe partie i związki zawodowe nie stały się tam potężnymi organizacjami, skupiającymi miliony robotników.
Zresztą do spacyfikowania umacniającego się ruchu związkowego przyczynił się sam Andrew Carnegie. Najpierw, aby obniżyć koszty produkcji, obciął pensje pracownikom wielkiej stalowni w Homestead pod Pittsburgiem. Gdy latem 1892 r. wybuchł tam strajk, dyrektor zakładu Henry Frick dostał wolną rękę w kwestii stłumienia protestu. Agencja Pinkertona, której powierzył to zadanie, poniosła jednak klęskę w walce z robotnikami. W końcu Frick wezwał na pomoc żołnierzy Gwardii Narodowej.
Bezwzględność Carnegiego wobec własnych pracowników zupełnie nie przeszkadzała mu kreować się na najbardziej postępowego multimilionera świata. Zaczynał w 1883 r. od pomysłu fundowania bibliotek publicznych. Pierwszą założył jeszcze w szkockim Dunfermline, skąd emigrował wraz z rodzicami do Ameryki w wieku 12 lat. Potem przez lata sfinansował wybudowanie i wyposażenie ok. 3 tys. bibliotek na całym świecie. Miały służyć ludziom chcącym poszerzyć swoją wiedzę i szukającym pomysłu na awans społeczny. Po bibliotekach przyszła pora na inwestycję w ambitny ośrodek wiedzy, jakim stał się Carnegie Institute of Technology w Pittsburgu (obecnie Carnegie Mellon University). Największą sławę fundatorowi zapewniło jednak wybudowanie w Nowym Jorku sali koncertowej Carnegie Hall. Naukowcy (w tym Maria Skłodowska-Curie) byli zaś wdzięczni za granty oferowane przez Carnegie Institution for Science. Uniwersytetowi w Edynburgu amerykański bogacz przekazał 10 mln dol. pod warunkiem, że studia na nim staną się bezpłatne.
Carnegiego w Europie pokochali w końcu nawet socjaliści. Podczas jednego z pobytów w Wielkiej Brytanii ogłosił: „Mocno wierzę w korzyści płynące z istnienia związków zawodowych i generalnie organizacji ludzi pracy, ufając, że są to najlepsze instrumenty edukacyjne w naszym zasięgu”. Sympatia okazywana robotnikom nie przeszkadzała mu dawać w swoich fabrykach dni wolne jedynie wówczas, gdy na rynku malał popyt (nie licząc Bożego Narodzenia). Oczywiście pracownicy nic wtedy nie zarabiali, bo płatny urlop obciążałby budżet pracodawcy. Takie drobiazgi umykały jednak opinii publicznej. Multimilioner uwielbiał bowiem demonstrować swoją społeczną wrażliwość i chęć służenia obywatelom. „Choć Carnegie był jednym z najtwardszych ludzi, zawsze chciał być postrzegany jako humanista – idealista, tak jakby biznes był czymś w rodzaju działalności dobroczynnej” – pisze o nim Charles R. Morris, autor książki „Giganci”.

W służbie społeczeństwu

„Nadwyżka bogactwa jest świętym depozytem, który powinien być rozporządzany dla dobra bliźnich” – pisał we wrześniu 1900 r. na łamach tygodnika „The Youth Companion” Carnegie. Deklarował przy tym, że obowiązkiem każdego człowieka jest „dopomagać mniej szczęśliwym sąsiadom w potrzebie oraz przyczyniać się do ogólnego dobra społeczeństwa, w którym żyje”. Swój artykuł programowy kończył postulatem: „Szlachetną jest dążność do uczynienia świata lepszym pod jakimkolwiek względem od tego, jaki zastaliście”.
Uchodzący wówczas za najbogatszego człowieka świata przemysłowiec wytyczał trendy, których konkurenci nie mogli ignorować. Podjęli więc rzuconą przez Carnegiego rękawicę. Ich chęć dawania była niemal tak samo silna, jak pragnienie zarabiania i kupowania. Z czego korzystały korporacje – filantropia okazywała się bardzo skuteczną formą promocji i reklamy. Firmom nie wypadało ciąć budżetów na cele dobroczynne, więc akcje charytatywne zręcznie łączono z marketingiem.
Jednak narastająca pod koniec XIX w. tendencja najbogatszych do dzielenia się z uboższymi nie wynikała tylko z merkantylnego pragmatyzmu oraz medialnej kampanii Carnegiego. Zjawisko to zainicjował splot kilku czynników, które wywierały bardzo silną presję moralną na najzamożniejszych Amerykanów. Idee solidaryzmu społecznego nie odniosłyby takiego sukcesu, gdyby nie kościoły protestanckie. Stale naciskały one na swych majętnych członków, aby dawali coś od siebie całemu społeczeństwu. Wielki wpływ na multimilionerów zdobyła zwłaszcza mistyczka Mary Baker Eddy, założycielka stowarzyszenia Christian Science (Nauka Chrześcijańska). Po doznanym – jak sama twierdziła – objawieniu boskim przekonywała ludzi sukcesu, że są wybrańcami Stwórcy. Za otrzymaną łaskę powinni jednak zapłacić wspieraniem tych, którzy nie doświadczyli takiego błogosławieństwa. Johna D. Rockefellera do zajęcia się filantropią uparcie namawiali przywódcy Kościoła baptystów, do którego przynależał. Po latach stawiania oporu znany ze swego skąpstwa bogacz w końcu ufundował w 1888 r. Uniwersytet Chicagowski, początkowo przeznaczony głównie dla baptystów. Następne przedsięwzięcia filantropijne przyszły mu już dużo łatwiej. Choć miał na swoich usługach armię prawników i asystentów, akcje charytatywne i tak zawsze prowadził osobiście. „Zbyt cenił sobie kapitał, by oddawać go lekką ręką, dlatego dokładnie sprawdzał wszystkie prośby, zanim przystąpił do ich spełnienia” – pisze w książce „Tytan. Życie Johna D. Rockefellera” Ron Chernow. Działalność dobroczynna nie przeszkadzała multimilionerowi w finansowaniu własnych kosztowanych potrzeb. Kiedy poczuł, że się starzeje, ufundował w Nowym Jorku Institute for Medical Research (obecnie The Rockefeller University), wspierający rozwój nowoczesnej medycyny.
Wydawaniu przez bogaczy dziesiątek milionów dolarów na fundowanie instytucji służących społeczeństwu sprzyjało także to, że Ameryka ze swej natury była krajem demokratycznym i egalitarnym. Jeśli jakiś bogacz żył zbyt wystawnie, budował zbytkowne rezydencje i oddawał się konsumpcji na wzór europejskiej arystokracji, natychmiast dotykał go powszechny ostracyzm. Do tego za rozrzutność spotykało go potępienie ze strony kościołów protestanckich. Najbogatsi Amerykanie starali się zatem żyć w miarę skromnie. Ogromnie bali się też, że luksus zdeprawuje ich pociechy. Ponieważ do fortuny dochodzili własnymi staraniami, uważali, że ich dzieci powinny przejść tę samą drogę. Aby im to ułatwić, woleli u schyłku życia większość posiadanego majątku przeznaczyć na cele publiczne. Tak jak to zrobił John D. Rockefeller, który na różnego rodzaju fundacje, uczelnie i instytuty badawcze przekazał w pierwszej dekadzie XX wieku ok. 530 mln ówczesnych dolarów (dziś po uwzględnieniu inflacji byłoby to ok. 300 mld dol.). „Kto umiera bogatym, nie jest godny szacunku” – twierdził Andrew Carnegie.

Nielubiani wyzyskiwacze

Po zastrzeleniu we wrześniu 1901 r. prezydenta USA Williama McKinley’a nowy szef administracji Theodore Roosevelt ruszył w podróż po wszystkich stanach, by dowiedzieć się, co trapi obywateli. Jak szybko się przekonał, najbardziej doskwierała im bezradność wobec wielkich korporacji. Tworzyły one nieformalne trusty, monopolizujące poszczególne branże i narzucające zawyżone ceny. Wrogie wobec nich nastroje podsycała prasa, opisująca liczne nadużycia oraz niszczenie mniejszych firm przez rynkowych gigantów. Eliminacja konkurencji była specjalnością zwłaszcza Rockefellera. Obowiązująca od 1890 r. ustawa antytrustowa autorstwa Johna Shermana okazywała się martwym prawem. Jednak nowy prezydent obiecał wyborcom to, co chcieli usłyszeć, czyli twardą walkę z monopolistami. Rozbijanie potężnych korporacji przychodziło państwu z trudem, ale zarówno Roosevelt, jak i w kolejnej dekadzie Woodrow Wilson uczynili z polityki antytrustowej kluczowy element swoich programów. Obywatele kibicowali zmaganiom urzędników i wymiaru sprawiedliwości z firmami należącymi do najbogatszych Amerykanów.
W 1911 r. Sąd Najwyższy nakazał podział koncernu naftowego Standard Oil, uznając go za nieuczciwego monopolistę, a sam Rockefeller, najbardziej znienawidzony z bogaczy, niedługo potem ogłosił wycofanie się z biznesu. Dopiero jako hojny emeryt, trzymający się z dala od afer, stopniowo pozyskiwał sympatię społeczeństwa. Carnegie po tym, gdy na początku XX stulecia odsprzedał udziały w swojej korporacji konsorcjum inwestorów skupionych wokół J.P. Morgana, szybko zyskał sobie powszechny szacunek. Życzliwość obywateli zdobył dzięki przekazywaniu kolejnych części posiadanej fortuny na cele społeczne.
Najgorzej z trójki najbogatszych skończył najmniej znany z działalności filantropijnej J.P. Morgan. Wprawdzie liczbą grzechów, jakie miał na sumieniu (monopolizacja rynku, zawyżanie cen, niszczenie konkurencji i dawanie łapówek politykom) nie przewyższał konkurentów. Ale w przeciwieństwie do nich nie wycofał się w odpowiednim momencie z biznesu, aby zająć się inwestowaniem w dobra publiczne. Po oskarżeniu w 1912 r. o liczne nadużycia przez komisję śledczą Kongresu kierowaną przez Arsène’a Pujo uciekł do Włoch. Zmarł w rzymskim Grand Hotelu w marcu 1913 r., bojąc się wrócić do ojczyzny.
Nie zmienia to faktu, że w dłuższej perspektywie dzielenie się majątkiem ze społeczeństwem okazało się dla bogaczy bardzo rozsądnym posunięciem. Przyniosło też jednak nieoczekiwany skutek uboczny w postaci zróżnicowanych progów podatku dochodowego. Na fali rosnącej niechęci do wielkich korporacji i ich właścicieli Kongres próbował wprowadzić go w 1895 r. Jednak wówczas Sąd Najwyższy USA uznał, że taka danina łamie konstytucyjne zasady federalizacji i równości obywateli. Dopiero kampania propagująca służbę społeczeństwu prowadzona przez Carnegiego oraz walka z trustami za prezydentury Roosevelta na tyle zmieniły nastroje polityczne, że w 1909 r. republikański senator z Nebraski Norris Brown odważył się zgłosić propozycję 16. poprawki do konstytucji Stanów Zjednoczonych. Mówi ona: „Kongres ma prawo nakładać i ściągać podatki od wszelkiego rodzaju dochodów i nie musi przy tym uwzględniać ani proporcjonalnego rozdziału między poszczególne stany, ani też jakichkolwiek szacunków lub spisów ludności”. Ale i tak minęły cztery lata, zanim wszystkie stany ratyfikowały poprawkę, a prezydent Wilson wprowadził nowy rodzaj daniny. 30 lat później podczas Wielkiego Kryzysu próg podatkowy dla osiągających najwyższy dochód Amerykanów wynosił już 79 proc. W trakcie II wojny światowej wzrósł on do 90 proc. Jeden z najgłośniejszych dziś na świecie ekonomistów Thomas Piketty w książce „Kapitał w XXI wieku” opisał ów niezwykły zwrot, jaki dokonał się w USA od filantropii do fiskalizmu. Podsumował go stwierdzeniem, że celem państwa stosującego tak wysokie progi podatkowe nie było uzyskanie dochodów do budżetu, lecz „wywłaszczenie najbogatszych z majątku i rozproszenie go wśród większego odsetka obywateli”. Co też w dużej mierze nastąpiło. Po tym historia zaczęła zataczać koło i obciążenia fiskalne spadały, a nierówności rosły.
Pierwszy w nowych-starych czasach odnalazł się twórca Microsoft Corporation Bill Gates. Niegdyś najbogatszy człowiek świata zaskoczył wszystkich, przekazując w latach 2000–2004 ponad 29 mld dol. na cele charytatywne. Działalność dobroczynną pod szyldem Fundacji Billa i Melindy Gates (Bill & Melinda Gates Foundation), wspierającej m.in. walkę z AIDS i innymi chorobami powszechnymi w krajach Trzeciego Świata, kontynuuje do dziś. W sumie przeznaczył na nią kwotę ponad 43 mld dol. Podobnie w 2006 r. zachował się Warren Buffett, przekazując ponad 12 mln akcji Berkshire Hathaway (o wartości ok. 30 mld dol.) pięciu organizacjom charytatywnym. Trójkę swoich już dawno dorosłych pociech poinformował z kolei, że otrzymają jedynie niewielką część spadku. „Chcę dać moim dzieciom wystarczająco dużo, aby poczuły, że stać je na wszystko, ale nie tyle, by nie chciały nic robić” – oświadczył prasie. Tym samym znakomicie wpisał się w dawne tradycje amerykańskich multimilionerów.
Rozkwit filantropii w Stanach Zjednoczonych nie rozwiązuje dziś największych problemów społecznych. Dlatego, jeśli historia zatoczy pełne koło, to w końcu – zgodnie z życzeniem 18 miliarderów – przyjdzie też czas na nowe podatki.
W 1911 r. Sąd Najwyższy nakazał podział koncernu naftowego Standard Oil, uznając go za nieuczciwego monopolistę, a sam Rockefeller, najbardziej znienawidzony z bogaczy, niedługo potem ogłosił wycofanie się z biznesu. Dopiero jako hojny emeryt, trzymający się z dala od afer, stopniowo pozyskiwał sympatię społeczeństwa