Michel Houellebecq jak zwykle prowokuje, bada odporność czytelników, ale w „Serotoninie” sarkastyczny dystans przykrywa rozpacz zawiedzionego idealisty.
DGP
Na początek cytat. „Często zdarza mi się myśleć o ludziach jako o wielkich, elastycznych probówkach, wewnątrz których wrą różne reakcje chemiczne. (...) Tak więc, kiedy wymyślam bohatera powieści, odczuwam wielką pokusę, aby powiedzieć, że jest taki, jaki jest, z powodu wadliwej instalacji lub z powodu mikroskopijnych ilości jakichś związków chemicznych, które zjadł albo których nie zjadł danego dnia”. To nie Michel Houellebecq – to Kurt Vonnegut na pierwszych stronach „Śniadania Mistrzów” (przeł. Lech Jęczmyk).
Serotonina jest hormonem regulującym sen, apetyt i samopoczucie – gdy jej wydzielanie przebiega prawidłowo, staje się ona w zasadzie gwarantem „normalności”. Kłopoty zaczynają się w momencie, w którym serotoniny zaczyna brakować. Ubytek serotoniny to całkiem realny ubytek szczęścia: niski poziom tego hormonu skutkuje agresją, zmęczeniem, depresją, myślami samobójczymi. To w gruncie rzeczy bardzo literacki temat.
Magazyn DGP 24 maja / Dziennik Gazeta Prawna
Tytuł nowej powieści Houellebecqa jest naturalnie metaforą – świat „Serotoniny” to rzeczywistość wyprana ze szczęścia, schyłkowa, pozbawiona sensu. „Właśnie rozpoczynało się trzecie tysiąclecie i dla Zachodu, uprzednio określanego jako judeochrześcijański, było to być może o jedno tysiąclecie za dużo, w takim samym znaczeniu, w jakim się mówi o bokserach, że stoczyli o jedną walkę za dużo” – pisze Francuz.

Nowa, sztuczna interpretacja życia

Przebieg tej katastrofy, tyleż cywilizacyjnej, ile swojej osobistej, relacjonuje narrator, 46-letni Florent-Claude Labrouste. Czyni to w manierze przesyconej sarkazmem i czarnym humorem. Labrouste, z wykształcenia – podobnie jak sam Houellebecq – inżynier agronom, osuwa się w otchłań niespiesznie i z nieco wyniosłą godnością, którą zapewniają mu, po pierwsze, w miarę gruby portfel i odpowiednio wysoka klasa społeczna, po drugie zaś regularnie przyjmowane tabletki captorixu, antydepresantu nowej generacji. Captorix „nie tworzy, nie przekształca. (...) Nadaje życiu nową interpretację – uboższą, bardziej sztuczną, napiętnowaną pewną sztywnością. Nie przynosi żadnego szczęścia ani prawdziwej ulgi, [jego] działanie polega na czymś innym: zamieniając życie w ciąg formalności, pozwala skierować człowieka na inne tory. Pozwala ludziom żyć, a przynajmniej nie umierać – przez jakiś czas”.
Zażywaniu captorixu towarzyszą, rzecz jasna, skutki uboczne: nudności, zanik libido, impotencja. „Nigdy w życiu nie cierpiałem na nudności” – stwierdza Labrouste. Ekscentryczny lekarz, doktor Azote, w ramach terapii zaleca mu wizytę w burdelu albo seksturystyczną wycieczkę do Tajlandii, ale Labrouste jest dobrowolnym, a może raczej: mimowolnym kastratem. A skoro tak, może już, bez zobowiązań, powoli odchodząc („Wydaje mi się, że umiera pan ze smutku” – mówi mu doktor Azote), opowiadać historię swego niezbyt udanego życia miłosnego.
Oczywiście znamy bohaterów literackich w rodzaju Labrouste’a: pod różnymi nazwiskami pojawiali się w twórczości Houellebecqa od samego początku jego kariery. Dekadencko znużony temperament „Serotoniny” też nie będzie dla nikogo zaskoczeniem. Nie ma sensu formułować zarzutu o powtarzalność: pisarze mają prawo do swoich obsesyjnych tematów. Sztuką jest raczej utrzymanie uwagi czytelnika przez parę dekad, pomimo tego, że się pisze o sprawach raczej nieprzyjemnych – w tym względzie autor „Cząstek elementarnych” nie może narzekać: pierwszy nakład „Serotoniny” na rynku francuskim był kilkusettysięczny, podobnie sprawy się miały w Niemczech.

Gigantyczny, betonowy smardz

A przy tym „Serotonina” to powieść kameralna, melancholijna, wyciszona, daleka od skandalu. Choć po premierze nad Sekwaną zauważano złośliwie, że Houellebecq przeoczył, jak się zdaje, globalny ruch #metoo, oferta „Serotoniny” w zakresie opisów perwersyjnego, mechanicznego seksu jest skromna. Owszem, narratorowi zdarza się traktować kobiety instrumentalnie (np. przez pryzmat ich „tyłeczków”) i pogardliwie, ale wynika to raczej z jego ogólnej mizantropii i zdegustowania światem, osobliwie zaś Paryżem: „Wstrętem napawało mnie to miasto zaświnione ekologicznymi burżujami, może też byłem burżujem, ale przynajmniej nie ekologicznym: jeździłem dieslem z napędem na cztery koła – pewnie nie zrobiłem zbyt wiele dobrego w swoim życiu, ale przynajmniej dołożyłem się do zniszczenia planety – oraz systematycznie sabotowałem zbiórkę odpadów (...), wywalając puste butelki do pojemnika na papier, a odpady komunalne do pojemnika na szkło”. Specyficzne jest już samo miejsce, w którym mieszka Labrouste: blisko stumetrowy wieżowiec Totem, „gigantyczny betonowy smardz”, stojący nad rzeką w 15. dzielnicy Paryża, w rzędzie innych monumentalnych budowli z lat 70. zwanych Front de Seine – z tych budynków jest znakomity widok na miasto między innymi dzięki temu, że, jak mawiają Paryżanie, nie widać z nich samego Front de Seine.
Paryż dla Labrouste’a to obmierzły symbol elit, które zdradziły swój kraj – i to kieruje nas w stronę drugiego, polityczno-ekonomicznego wymiaru „Serotoniny”. Już w „Mapie i terytorium” Houellebecq przenosił czytelnika na francuską prowincję, odmalowaną z czułością i nostalgią, jakby mowa była o czymś kruchym, delikatnym, o czymś, co dożywa swych dni. Tam prorokowaną przyszłością prowincji był dobrze utrzymany skansen dla azjatyckich turystów. W „Serotoninie” jest nią już bezwarunkowa zagłada. „Moim zdaniem sprawa jest przegrana, całkowicie przegrana” – mówi Labrouste, specjalista od rynku żywnościowego, zapytany przez normandzkich rolników o to, czy mają szansę przetrwać w świecie globalnego wolnego rynku.
Za to zaś odpowiadają, rzecz jasna, zakochani w swobodnej konkurencji przedstawiciele kręgów liberalnych, rządowi technokraci, brukselscy urzędnicy, wielkie koncerny i grupy kapitałowe. Powracającym w „Serotoninie” refrenem są pędzące po francuskich autostradach tiry na polskich, litewskich, bułgarskich numerach – jeźdźcy apokalipsy. Warto czytać powieść Houellebecqa ze świadomością, że z punktu widzenia narratora tej książki my, wschodni Europejczycy, nie jesteśmy częścią żadnej europejskiej wspólnoty wartości: jesteśmy wrogami, najeźdźcami, w najlepszym wypadku patologicznymi łamistrajkami gotowymi pracować za głodowe stawki. I że w oczach Labrouste’a brexit (sam Houellebecq popiera brexit, podobnie jak popiera izolacjonizm i protekcjonizm Donalda Trumpa) to nie efekt rosyjskiej propagandy, lecz oczywista konsekwencja masowej imigracji siły roboczej z nowych państw członkowskich UE na Wyspy Brytyjskie.
Serotoniny brakuje więc nie tylko Labrouste’owi uciekającemu w normandzką głuszę od Paryża, ról społecznych, własnego życia i własnej pamięci, lecz także obumierającemu, skanibalizowanemu, tracącemu tożsamość państwu – z kolei złośliwą metaforą, która opisuje nieszczęsnych rolników (i pewnie wszystkich innych „starych” Europejczyków) próbujących wbrew zdrowemu rozsądkowi nadal postępować według tradycyjnych reguł, jest tu opis kurzej fermy przemysłowych rozmiarów: „Nawet w lepiej utrzymanych kurnikach słychać to nieustanne, przerażone gdakanie, które już od wejścia budzi grozę, widać spanikowany, pełen niezrozumienia wzrok kur; nie prosiły o litość, nawet nie byłyby do tego zdolne, ale nie pojmowały, dlaczego muszą żyć w takich warunkach”.
Czy Houellebecq jest reakcjonistą? Być może. Z pewnością jest antyliberałem, przekonanym, że kryzys Europy bierze się z obu (pozornie tylko sprzecznych) źródeł modernizacji: zarówno z kontrkulturowej spuścizny 1968 r., jak i z wolnorynkowej ideologii swobodnego, egoistycznego bogacenia się. Tak czy owak, autor „Uległości” wypracował sobie taką pozycję, że może rzucać swoje zarzuty prosto w twarz tym, których oskarża (taka postawa ma we francuskiej literaturze pewną tradycję – by przypomnieć choćby Emila Zolę). Sarkastyczny dystans przykrywa u Houellebecqa rozpacz zawiedzionego idealisty, ale przy okazji jest też rodzajem wentyla, przez który uchodzi nieznośne napięcie i dzięki któremu czytelnicy mogą przyjąć wobec tekstu bezpieczną strategię: Houellebecq nas prowokuje, bada naszą odporność, naszą granicę bólu. A jeśli nie? A jeśli po prostu pisze to, co myśli?

Bez miłości i bez Boga

A jednak „Serotonina” to powieść, która pali za sobą mosty. Odbiera nam nie tylko mit sielskiej francuskiej wsi, wyeksploatowany do cna przez te wszystkie straszliwe, komercyjne powieścidła o odbudowywaniu się po egzystencjalnych przejściach w małym, kamiennym domku w Prowansji/Bretanii/Normandii, wśród pogodnych autochtonów, winnic i bagietek. Odbiera również nadzieję na skuteczną ucieczkę od cywilizacji: do leśnego eremu, do przyrody, od obmierzłej materii ku subtelnej, ascetycznej duchowości. Odbiera nawet mordercze złudzenia związane z wyzwoleniem się przez odebranie komuś – bądź sobie samemu – życia.
Gdyby zdrapać z „Serotoniny” współczesną warstwę – te hotele, trasy szybkiego ruchu, supermarkety i rachunek ekonomiczny – byłaby to w sumie gotycka, czarno-romantyczna historia o zatraceniu się, jakiej nie powstydziłby się Allan Edgar Poe. A także opowieść o cenie, jaką się płaci za bytowanie w nowoczesności z jej sztucznie (czasem ideologicznie, czasem rynkowo, a czasem chemicznie) wyprostowanymi ścieżkami: ceną w zasadzie nie jest impotencja, lecz absolutny brak miłości. I nieodwracalne przytępienie zmysłów pozwalających usłyszeć podszepty Boga („W rzeczywistości Bóg się nami zajmuje, myśli o nas w każdej sekundzie i daje nam niekiedy bardzo precyzyjne wskazówki. (...) Dzisiaj już rozumiem punkt widzenia Chrystusa, jego nieustanne zniecierpliwienie zatwardziałością naszych serc”). To bardzo Houellebecqowskie – zgłosić akces do wiary dopiero wówczas, gdy jest już na to o wiele za późno.
Gdyby zdrapać z „Serotoniny” współczesną warstwę, byłaby to gotycka, czarno-romantyczna historia o zatraceniu się, jakiej nie powstydziłby się Allan Edgar Poe. A także opowieść o cenie, jaką się płaci za bytowanie w nowoczesności
Michel Houellebecq, „Serotonina”, przeł. Beata Geppert, W.A.B. 2019