Wierni czytelnicy mogą poczuć delikatne zdziwienie: znowu o tym piszesz? Przecież już wielokrotnie przekonywałeś, że ciężka praca i zdolności, mające w kapitalizmie gwarantować sukces, wcale go nie dają. A jednak. Wciąż spotykam ludzi (często na stanowiskach), którzy nie zdają sobie sprawy, że o wygranej decyduje przede wszystkim mieszanka szczęścia i dobrego urodzenia. Chcecie, by ślepi przejrzeli na oczy? Skłońcie ich do zapoznania się z „Sukcesem i szczęściem” Roberta H. Franka. A jeśli macie taką możliwość, to obserwujcie, jak czytają. Bo z ich twarzy będzie stopniowo znikał uśmiech, a pojawi się na niej wyraz zakłopotania.
/>
Frank to jeden z tych amerykańskich ekonomistów, którzy potrafią pisać tak, jak trzeba. Czyli konkretnie i dla ludzi, korzystają więc z niego amerykańskie media (ma m.in. stałą rubrykę w „New York Timesie”). Naukowa oraz publicystyczna zasługa Franka polega na wprowadzeniu do debaty dwóch tematów. Pierwszy został wyrażony w książce „Choosing the Right Pond: Human Behavior and the Quest for Status” z 1985 r. Tytułowy „pond” to dosłownie „sadzawka”, a w przenośni odpowiednie ustawienie sobie społecznych punktów odniesienia. Czyli tego, z kim się porównujemy. Odwieczny dylemat: czy lepiej być grubą rybą w małym jeziorku czy małą rybą w wielkim oceanie? Czy cieszyć się z tego, co mamy, czy wściekać, że inni mają więcej? Frank dowodził, że tak fetowane przez liberałów ciągnięcie w górę (trzeba się porównywać z lepszymi) to bezsens. Prosta droga do zbudowania społeczeństwa, w którym człowiek człowiekowi wilkiem. I w którym nikt nie ma interesu w tworzeniu instytucji odpowiedzialnych za wzrost całego społeczeństwa. Czyli wyrok śmierci na państwo dobrobytu.
Drugi temat pojawił się w wydanej dekadę później książce „Społeczeństwo, w którym zwycięzca bierze wszystko” (polskie wydanie ukazało się w 2017 r.). Narysował w niej społeczne i ekonomiczne skutki budowania neoliberalnych wspólnot opartych na tym, że tylko nieliczni mają dostęp do skarbów. A reszta coraz częściej widzi tylko środkowy palec pokazany im przez świat.
„Sukces i szczęście. Dobry los a mit merytokracji”, które właśnie ukazało się u nas, da się czytać jako zwieńczenie nienazwanej trylogii. To opis mechanizmów autoperswazji, za pomocą których zwycięzcy racjonalizują własny sukces. Przypisując go właśnie swojej ciężkiej pracy albo wyjątkowej mądrości. Taka racjonalizacja ma oczywiście konsekwencje. Są nimi egoizm i niechęć do dzielenia się sukcesem ze średniakami. Na przykład odrzucanie ideałów równościowych albo progresywnych podatków.
Tę postawę da się leczyć. Przypominając to, co powinno być oczywiste. Niczego sobie nie zawdzięczacie, drodzy zwycięzcy. Taka jest prawda. Niczego.