Od książek pisanych przez byłych polityków warto stronić. Przede wszystkim dlatego, że zazwyczaj rozczarowują. Dopóki autorzy są u władzy, otacza ich specyficzna aura. Dzięki niej tworzy się wrażenie, że mamy do czynienia z nadludźmi, którzy myślą oryginalniej i ciekawiej niż reszta śmiertelników. Osobiste spotkania z politykami często tę aurę niwelują. Podobnie książki. Czytamy, czytamy i nagle się orientujemy, że ci półbogowie wielu rzeczy nie znają, wielu nie rozumieją, a często nawet nie chcą zrozumieć. Że powtarzają zasłyszane banały, nierzadko wyczytane w tych samych gazetach, które latami próbowały zgłębić, co też siedzi w głowach takich polityków.
/>
Oczywiście są wyjątki. Wśród ludzi władzy zdarzają się postaci myślące nietuzinkowo albo mające umiejętność chwytania w lot skomplikowanych zjawisk. Po liberalnej stronie polskiej polityki przez lata taką postacią był Bartłomiej Sienkiewicz. Emanujący spokojem i zawsze nienagannie ubrany krakowski intelektualista, który w 2013 r. wszedł do rządu Donalda Tuska, obejmując tekę ministra spraw wewnętrznych. Sienkiewicz w rządzie długo nie zabawił. W pamięci opinii publicznej zapisał się jednak dość dobrze – a to dzięki swojej rozmowie z ówczesnym szefem NBP Markiem Belką, nagranej w restauracji „Sowa i Przyjaciele”. Tej rozmowy, w której padają słynne słowa, że „państwo polskie istnieje tylko teoretycznie”, a sztandarowy program inwestycji publicznych rządu PO-PSL to „ch.. d… i kamieni kupa”.
W tym sensie książka „Państwo teoretyczne” zapowiadała się ciekawie. Raz, że autor niebanalny (choć były polityk), a dwa – dobrze się dowiedzieć, jak patrzy na tamte wydarzenia po czterech latach. To będzie najtrudniejsze, ale muszę to powiedzieć: Sienkiewicz nie doskoczył nawet do poprzeczki.
Aura najbystrzejszego analityka swojego pokolenia (a już na pewno wśród liberałów czy – jak kto woli – konserwatystów) i Sienkiewicz snujący przemyślenia na kartkach „Państwa teoretycznego” się nie spotykają. Książka jest płytka i niesystematyczna. To zbiór luźnych myśli na tematy wszelakie. Zaczyna się od opisu trudnego przejścia, jakim był dla Sienkiewicza wybuch afery taśmowej. Po ludzku da się zrozumieć, że były minister wylewa tu swoje żale na „Wprost”, który taśmy opublikował. Od intelektualisty i analityka można by jednak oczekiwać więcej dystansu. A nie tylko posiłkowania się kolportowanymi przez przychylne opcji politycznej Sienkiewicza media (wciąż poszlakowymi) opowieściami o niechybnej rosyjskiej inspiracji stojącej za całą aferą. Politycznie to wygodne. Intelektualnie dość słabe.
Dalej idzie opis tego, co Sienkiewicz nazywa „państwem teoretycznym”. Tu dystansu jest więcej. Trzeba docenić, że autor wychodzi poza obowiązującą od 2015 r. wśród liberałów narrację: wszystko było świetnie, ale przyszedł PiS i popsuł. Sienkiewicz przyznaje, że problemy z państwem nie zaczęły się wraz z objęciem rządów przez Beatę Szydło. I chwała mu za to. Wielu ludzi z jego środowiska nie stać na taką szczerość.
Gorzej jednak, że teza o „kupie kamieni” jest tyleż prawdziwa, co banalna. I Sienkiewicz nie napełnia jej nową, inspirującą treścią. Ilekroć próbuje, trudno się oprzeć wrażeniu, że robi to na chybcika. Bardziej łącząc przypadkowo dobrane skrawki lektur niż faktycznie cokolwiek analizując (w książce dobrze widać, że na prasówkę Sienkiewicza składają się media głównego nurtu – stawiam na „Gazetę Wyborczą” i „Politykę” – uzupełnione internetowymi źródłami w postaci „Kultury Liberalnej”).
Wniosek z tej lektury optymistyczny nie jest. Sienkiewicz to jeden z najmocniejszych intelektualnie zawodników tego pokolenia (urodzony w 1961 r.) w tej opcji (liberalno-konserwatywnej) . I albo mu nie wyszła książka (chciał powiedzieć zbyt dużo i zbyt szybko). Albo naprawdę w szeregach szeroko rozumianego anty-PiS (który być może już w 2019 r. wróci do władzy pod hasłem obrony polskiej demokracji) intelektualnie… kamieni kupa.