Sto lat temu wiadomości rozchodziły się bez porównania wolniej, nic też dziwnego, że dopiero we wtorek prasa poświęciła więcej miejsca komentarzom na temat upadku rządu Józefa Świeżyńskiego, nieoczekiwanie zdymisjonowanego przez Radę Regencyjną. Nieoczekiwanie, bo choć rząd ten usiłował wybić się na niezależność, to nie informując członków Rady, podjął pertraktacje z ugrupowaniami politycznymi, a nawet wydał we własnym imieniu manifest zapowiadający niepodległość Polski – Rada miała świadomość, że jej dni są policzone. Nikt się nie spodziewał, że stać ją będzie jeszcze na tak gwałtowne ruchy polityczne.
Najbardziej zaskoczeni byli dziennikarze. W „Kurierze Warszawskim” pisali: „Dymisja udzielona gabinetowi ministrów przez Radę Regencyjną była niespodzianką. Jeszcze w południe zapewniano nas w kołach zbliżonych do Rady, że Rada czekać będzie, aż się utworzy nowy rząd, i dopiero wtedy poweźmie odpowiednią decyzję. Słyszeliśmy tylko zdanie, że Rada Regencyjna nie chce przyczynić się do powstania próżni, władzę zaś złoży tylko sejmowi. Tymczasem w godzinach popołudniowych stanowisko Rady wobec rządu zmieniło się zasadniczo. Jak nas informują, wpłynęły na decyzję Rady fakty następujące: z Lublina otrzymano wiadomość, że płk Rydz-Śmigły, mąż zaufania Piłsudskiego i dowódca organizacji POW w Królestwie i Galicji, wraz z jednostkami bojowymi, na których czele stoi, oddał się pod rozkazy Rady Regencyjnej i złożył przysięgę na wierność Radzie”.
Jakiekolwiek byłyby jednak przyczyny zmiany decyzji, Rada miała świadomość swojej niepopularności i swojego schyłku. Co więcej – bynajmniej nie uchylała się przed złożeniem władzy. W tym samym numerze „Kuriera Warszawskiego” opublikowała zapowiedź swoich najbliższych ruchów i dobrze to świadczyło o odpowiedzialności tworzących ją polityków. Po pierwsze, natychmiast powołała tymczasowy rząd. Wybór był mądry, rząd ten był nie polityczny, lecz urzędniczy, na jego czele stanął Władysław Wróblewski, na czele zaś poszczególnych resortów najwyżsi funkcją ich dotychczasowi pracownicy. Po drugie, zadeklarowano:
„1. Zwołać w ciągu grudnia do m.st. Warszawy Sejm konstytucyjny oparty na głosowaniu powszechnym 2. Ogłosić niezwłocznie ordynację wyborczą oraz zarządzenia dla zwołania sejmu konieczne”.
Prawda jest jednak taka, że z Radą nikt nie chciał już rozmawiać. Kwestia powołania nowego, niezależnego już od niej rządu polskiego pod przewodnictwem Ignacego Daszyńskiego, 5 listopada wciąż była tylko plotką, ale plotką powtarzaną bardzo często. Dotarła ona również do Krakowa, gdzie wywołała mieszane uczucia. Publicysta tamtejszego „Czasu” zwracał uwagę, że sytuacja u progu niepodległości staje się pod względem politycznym niepokojąco poplątana.
„Krążą także pogłoski o wyjeździe p. Daszyńskiego do Lublina w celach politycznych, oraz o zapowiedzianym przeniesieniu się rządu warszawskiego na teren byłej okupacji austriackiej, gdzie spodziewa się uzyskać większą aniżeli w Warszawie wolność rządzenia krajem. Prawdziwości tych pogłosek nie jesteśmy jeszcze w stanie sprawdzić. To jedno zdaje się nie ulegać wątpliwości, że dotychczasowe próby skonsolidowania społeczeństwa zawiodły i wkraczamy na czas ostatnich tygodni wojny w odmęt jakiegoś bezprzykładnego chaosu. W Krakowie powstaje coraz wyraźniej władza dzielnicowa, złożona w pierwszym rzędzie z ludowców i socjalistów, ogłaszająca się niezależną od rządu w Warszawie i nieszukająca z nim porozumienia. W Królestwie widzimy konflikt ogólny, walkę jednych stronnictw z innymi, burzliwość stronnictw radykalnych, pragnących przejąć w swoje ręce wyłączną władzę, coraz większą bezradność stronnictw społecznie umiarkowanych. Wśród tego +Naprzód+ [dziennik o profilu socjalistycznym ukazujący się w Krakowie – przyp. red.] rzucił wczoraj hasło walki zbrojnej z Niemcami, które zapewne w praktyce oznaczać będzie walkę w łonie naszego społeczeństwa. Jeśli dodamy do tego zagrożenie Galicji Wschodniej i Chełmszczyzny przez Ukraińców, będziemy mieli dopełnienie obecnego obrazu społeczeństwa”.
Komentarz polityczny nie znalazł się na pierwszej stronie „Czasu”. Tam donoszono o tym, co w Krakowie wydawało się sprawą najpilniejszą – wspomnianym zagrożeniu Galicji Wschodniej, a konkretnie walkach we Lwowie, o których wreszcie zdobyto garść dokładniejszych, choć wciąż nie najświeższych informacji. One wypełniły większą część tego wydania pisma; m.in. cytowano „Lwowską Gazetę Wieczorną”, której reporterzy tak opisywali wydarzenia, jakie rozegrały się w mieście w piątek 1 listopada:
„W piątek po południu przyniesiono do szpitala powszechnego następujących rannych: robotnika Jana Geruna, ucznia szewskiego Dymitra Gałacha, Antoninę Gadziłową, Józefa Hobzana (umarł), Joachima Felda, Stefana Iwaniszyna, Józefa Huka, Stefana Gałacha. Prócz tego było kilka trupów. Byli to ludzie niewinni, przypadkowo w tłum wmieszani. Ofiar takich było więcej, ponieważ kule zabłąkane z góry spadały na przechodniów, bądź odbite od bruku, raniły ciężko nieostrożnych. W piątek przez cały dzień słychać było granie karabinów maszynowych w mieście. Pracowały głównie w okolicy dworców kolejowych, magazynów itp. W kilku punktach miasta doszło do formalnego oblężenia garstki legionistów polskich, którzy dzielnie opierali się do wieczora i zajmowanych gmachów nie oddali”.
Więcej szczegółów przytaczali dziennikarze „Nowej Reformy”: „Od rana w piątek Polacy lwowscy, obywatele, oficerowie, akademicy i studenci zaczęli gromadzić się dla czynnej obrony Lwowa przed zamachem Ukraińców. Młodzież skoncentrowała się w szkole imienia Sienkiewicza w zachodniej części miasta, stąd po zdobyciu okolicznych magazynów amunicji i broni, rozszerzyła swoje stanowiska w ciągłym ogniu tak, że o godz. 17.00 w niedzielę dworzec główny osobowy, towarowy, poczta, żandarmeria i cała zachodnia część Lwowa znajdowała się w rękach Polaków. Front bojowy przechodził ulicami miasta. Padło około sześćdziesięciu Polaków i Rusinów, jest też pewna ilość rannych. Dokładna liczba ofiar jest niewiadoma. W niedzielę nastąpiło krótkie zawieszenie broni. Rokowano w sprawie polsko-ukraińskich rządów przez czas prowizoryczny, aż do kongresu pokojowego, lecz Ukraińcy nie zgodzili się na ustępstwa wobec Polaków. Niemcy austriaccy pomagali Rusinom, Węgrzy zachowali się biernie. Zdaje się, że o ile Rusini nie otrzymają posiłków, nie będą w stanie utrzymać się we Lwowie. Żołnierze Ruscy z pułków austriackich są przemęczeni wojną i rozchodzą się do domów. Natomiast rozeszły się pogłoski, że chłopskie bandy ukraińskie, uzbrojone w karabiny i rewolwery zbliżają się do Lwowa. Gdyby Polacy mieli tysiąc wyszkolonych żołnierzy w krytycznej chwili, byliby zamach z ogromną łatwością opanowali. W mieście zniszczenia nie widać, tylko niektóre magazyny kolejowe i wozy ciężarowe z towarami zrabowali żołnierze ukraińscy powracający masowo do domu z Przemyśla”.
„Naprzód” zaś dodawał: „We Lwowie panuje przekonanie, że panowanie ukraińskie nie potrwa długo, bo Ukraińcy nie mają tam sił do objęcia poszczególnych oddziałów życia publicznego”.
Dzienniki pisały o niedzieli, czyli 3 listopada. Faktem jest jednak, że w ciągu dwóch kolejnych dni sytuacja w mieście niewiele się zmieniła. Ukraińcy stracili impet wynikający z elementu zaskoczenia i przeszli do działań defensywnych – podobnie jak Polacy, których siły nieustannie wzmacniała ludność cywilna, która niedobory w uzbrojeniu i przeszkoleniu wojskowym rekompensowała desperacją i poczuciem, że walczy o własne domy. 5 listopada miasto podzieliło się, z grubsza biorąc, na dwie części, z których zachodnią kontrolowali Polacy, wschodnią zaś Ukraińcy. I to były wieści krzepiące. Do gorszych należała utrata Przemyśla.
O tym donosił „Kurier Warszawski”: „Przemyśl w rękach Rusinów! Z komendantury m. Krakowa otrzymano następujące informacje. Wczoraj jenerał Roja wysłał pociąg pancerny do Przemyśla. W drodze, komendanta pociągu zawiadomiono, że jenerał Puchalski oddał Przemyśl Rusinom ze względu na niepomiernie przeważające siły przeciwnika. Jenerał cofa się swoim pociągiem pod Rzeszów”.
A Rzeszów nie tylko pozostał w rękach polskich, lecz i trwało tam właśnie likwidowanie wszelkich śladów okupacji. Podobnie – o czym wspominał „Czas” – działo się w tym samym momencie w Nadbrzeziu, Przeworsku, Łańcucie, najbardziej zaś spektakularną formę przyjęło w Kielcach. Warto pamiętać, że dzień wcześniej gen. Tadeusz Rozwadowski wydał rozkaz, i rozkaz ten natychmiast opublikowały media, nakazujący, aby: „Najstarszy oficer każdej miejscowości okupacji austriackiej, obejął natychmiast komendę nad wszystkimi znajdującymi się w danej miejscowości oddziałami żołnierzy Polaków. Wszystkie odznaki zastąpić należy odznakami polskimi, oddziały zaprzysiąc według dekretu z dnia 12 października i postępować w dalszym ciągu w porozumieniu z polskimi jeneralnym komisarzem J. Zdanowskim w Lublinie”.
„+Kurier Kielecki+ donosi, że po nadejściu depeszy jen. Rozwadowskiego, z poleceniem, by najstarszy oficer polski objął komendę nad żołnierzami polskimi, stacjonujący w Kielcach 56 pułk piechoty austriackiej zebrał się natychmiast przed katedrą, aby złożyć przysięgę na wierność państwu polskiemu. Równocześnie zgromadziły się wielotysięczne tłumy, przybyli skauci i straż ogniowa ze sztandarem i z orkiestrą. Kapitan Dziekanowski odczytał oficerom rotę przysięgi, a żołnierzom porucznik Góra. Zarówno oficerowie, jak i żołnierze powtórzyli rotę przysięgi z wielką powagą i skupieniem. Następnie X ks. Obduchowicz w otoczeniu kleru, stanąwszy na schodach katedry udzielił żołnierzom błogosławieństwa. Orkiestra dwukrotnie odegrała hymn państwowy. Wszyscy oficerowie i żołnierze pozbyli się odznak austriackich z czapek, zamieniając je na orzełki polskie. Dalej donosi +Kurier+, że austriackie napisy z urzędów okupacyjnych zostały usunięte, polskie władze kolejowe objęły w zarząd stację kolejową, oraz, że w Kielcach tworzy się dywizja wojsk polskich. Powiaty miechowski i jędrzejowski organizują we wszystkich miejscowościach milicje gminne”.
Milicje te były sprawą znacznie bardziej palącą niż niszczenie niemieckich napisów. Jak informowaliśmy w poprzednich dniach, przestępczość rosła w tych dniach lawinowo i łatwo przeradzała się w rabunki masowe.
Jednym z najgłośniej komentowanych wydarzeń 5 listopada była kradzież wartości dziesiątków milionów marek. Pisano o tym m.in. w „Czasie”: „Donosiliśmy wczoraj, że na rozkaz ministra aprowizacji, p. Minkiewicza, zatrzymanych zostało na stacji Granica, ok. 400 wagonów z żywnością, przeznaczoną na wywóz do Niemiec. Dzisiejszy +Kurier Codzienny+ otrzymał następującą wiadomość o obrabowaniu tych wagonów. Oficer transportowy byłej armii austro-węgierskiej Kolban, rozejrzawszy się w sytuacji politycznej urządził zamach na 400 wagonów żywności. Zwołał handlarzy i począł im sprzedawać krowy po 300 koron za sztukę. Po rozprzedaniu 60 wagonów przerwał dalsze transakcje i uciekł. Gdy o tej transakcji rozeszła się wieść po okolicy, zebrał się olbrzymi tłum. Rozbito wagony i całą zawartość, jak mąka, kasza, mak, gęsi, krowy, woły, smary, rozdrapano w okamgnieniu. Wartość towaru przenosiła 60 mln koron. Na wieść o rabunku przyszło ze Szczaków siedmiu legionistów, którzy mieli ogromnie trudne zadanie powstrzymania tłumu od rabunków. Ostatecznie udało się uratować kilkanaście wagonów, lecz niestety nie obyło się przy tym bez ofiar”.
To była najbardziej efektowna kradzież dnia, ale Warszawa była zbulwersowana inną, materialnie znacznie drobniejszą, za to dokonaną w dość ponurych okolicznościach, ale sporo też mówiącą o rozmiarach ówczesnego zubożenia Polaków. Otóż niejaki Antoni Wągrowski, pracownik zakładu pogrzebowego M. Adamskiego przy ul. Nowy Świat 2, został wysłany w celach służbowych do kościoła św. Krzyża. „Miał tam zalutować trumnę ze zwłokami śp. Aleksandra Froelicha, wcześniej jednak zdarł z nieboszczyka spodnie i kamasze”. W momencie zamykania tego numeru gazety, aresztowany Wągrowski „zmieszał się i nie udzielał zeznań”.
Warszawa była miastem głodnym, a wiele wskazywało na to, że może być jeszcze głodniejsza. W magistracie zdawano sobie z tego sprawę i starano się temu zapobiec. Dziennikarze „Kuriera” dotarli do ratusza i zanotowali: „Ze strony zarządu miasta czynione są zabiegi, aby wobec możliwości braku pewnych produktów żywnościowych, zawczasu postarać się o dowóz z krajów neutralnych. Trudności finansowe rozstrzygnięto przy pomocy zapewnienia sobie krótkoterminowego kredytu w jednym z banków warszawskich. Uda się ta drogą ułatwić nabycie produktów za 20–25 mln marek. Co do rodzaju towarów – dopiero później uda się ustalić, co i kiedy da się sprowadzić. W magistracie odbyła się w tej sprawie narada prezydium z udziałem przedstawicieli wydziału zaopatrywania. Aby całą sprawę przyspieszyć, czynione są usiłowania o wysłanie delegacji do Szwajcarii”. W tym samym jednak numerze dodano, że w związku z zawartym na froncie rozejmem, nie czekając na decyzję władz miasta, „niektórzy kupcy udali się do Włoch celem poczynienia tam zakupów różnych dla Warszawy”. Oni mieli również odwiedzić Szwajcarię.
Podobnie jak głodu, obawiano się bolszewików. „Czas” w reportażu z prowincji podkreślał, że o ile miasta są dość dobrze poinformowane o sytuacji Polski, o tyle na prowincji ludzie nie mają pojęcia, w jakim właściwie żyją kraju: czy wojna trwa, czy już się skończyła. Dziennikarz nawoływał do zwoływania wieców informacyjnych, a przy okazji przestrzegał: „Trzeba pamiętać, że agitacja bolszewicka na prowincji na dobre się rozpoczęła. Mamy już zanotowanych kilka jaskrawych jej dokumentów. Donoszą np. ze wsi Kamienica Polska koło Częstochowy, że rozrzucano tam mnóstwo proklamacji, w których anonimowi autorowie nawołują ludność miejską i wiejską do rozruchów, do obalenia istniejącego rządu i do wprowadzenia porządków, takich jak bolszewickiej Rosji”.
W kontekście takich doniesień niemal ironicznie brzmi telegram nadesłany do Rady Regencyjnej przez sowiecki Komisariat Zagraniczny, informujący o wysłaniu do Warszawy rosyjskiego ambasadora: „Komisariat Zagraniczny ma zaszczyt zawiadomić panów, że jako przedstawiciel dyplomatyczny sowieckiej federacyjnej republiki socjalistycznej w Polsce, został mianowany obywatel Julian Baltazar Marchlewski. Komisariat Zagraniczny jest pewien, że mianowanie przez rząd sowiecki na przedstawiciela w Polsce jednego z najwybitniejszych i dawnych wodzów polskiego ruchu robotniczego masy ludowe Polski zrozumieją nie tylko jako dowód braku wszelkich wrogich zamiarów ze strony Rosji sowieckiej względem wolności narodowej Polski, lecz jako dowód solidarności rządu sowieckiego z dążeniem mas ludowych Polski do wyzwolenia społecznego”.
A skoro o bolszewizmie mowa, lektura ówczesnych gazet ujawnia kilka, dość szybko zapomnianych projektów międzynarodowych, mających przeciwdziałać jego rozprzestrzenieniu. „Z Londynu donoszą, że rząd angielski po otwarciu Dardaneli projektuje z Morza Czarnego wyprawę do Rosji południowej w celu przyjścia z pomocą żywiołom przeciwrewolucyjnym w walce z bolszewikami” – informował tego dnia „Kurier”.
Zaledwie trzy dni wcześniej „Czas” donosił o innej deklaracji: „Jak donoszą z Tokio, nowy japoński minister spraw zagranicznych, Uszida, zapewnił, że natychmiast po załatwieniu sprawy pokoju z Niemcami i Austrią, państwa sprzymierzone przystąpią wspólnymi siłami do przywrócenia pokoju i porządku w Rosji. Pogwałciciele woli narodu będą ukarani, a honor Rosji będzie ocalony”.
„Pogwałciciele” będą musieli poczekać na ukaranie do 1920 r., a dokonają tego m.in. rekruci wstępujący do polskiego wojska w tych właśnie dniach. Zapewne także studenci Uniwersytetu Jagiellońskiego, który ogłosił zawieszenie wykładów „na życzenie młodzieży akademickiej, która wstępuje gremialnie do armii polskiej. Przerwa w wykładach zostanie powetowana skróceniem ferii wielkanocnych” – zapowiedział wówczas rektorat uczelni.
W kontekście tych wszystkich wydarzeń jest czymś cudownie wręcz niezwykłym, że nawet w tak napiętej, niepewnej po każdym względem sytuacji, ludzie znajdowali czas na zwykłe życie. We wtorek 5 listopada odbyła się w Warszawie konferencja nauczycieli, poświęcona uczeniu młodzieży w niepodległej Polsce. Ukonstytuował się Związek Żeglugi Napowietrznej – z myślą o przyszłej polskiej flocie lotniczej. A w teatrach „ruch przy kasach nadzwyczajny” (w Rozmaitościach „Otello”, w Wielkim – „Halka”, w Polskim „Dwie cnoty”, „w których święci nowy triumf aktorski Rafał Bończa”).
Jeszcze dziwniejsze, że ktoś myślał wówczas o ochronie przyrody, w dodatku w sposób niezwykle współczesny. Podróżujący po prowincji reporter „Czasu” pomstował na łamach: „Wzdłuż szosy brzeskiej rosły, może już od wieku, i bujnie wystrzelały w górę piękne topole. Dotychczas opierały się one burzom, wichrom i huraganom, przewrotom w naturze i wśród ludzi. Nie ostały się jednak wobec chciwości ludzkiej, która wydała na piękne drzewa wyrok zagłady. Trzeba zwrócić uwagę, czyją należy, aby, o ile jeszcze można, zapobiec dalszemu tępieniu drzew pamiątkowych”.
W tym względzie zmieniło się niewiele.