Kiedy zobaczyłem pani ojca po raz pierwszy, to odpadłem.
Jak wyglądał?
Miał imponujący kożuch pani mamy i był przepasany harcerskim paskiem.
Ale to nie był kożuch mamy. To było jego ukochane futro, które kupił w 1974 r.
Ja go w nim widziałem równo 35 lat później.
To było sztuczne futro, które ojciec kupił w Niemczech, gdzie miał wystawę w Bochum – i rzeczywiście do końca życia w nim chodził. Kilkakrotnie próbowałam zamienić je na coś lepszego, ale bez skutku. To było ukochane futro i tyle.
A pasek?
Był mój. W tej chwili używa go córka, studentka konserwacji. Miałam zresztą nadzieję, że będzie prawdziwą konserwatorką, ale ona skręca i wkrótce będzie jej wystawa...
Geny.
Nie da się ich oszukać.
Ojciec wyglądał jak artysta, a pani? Pięknie ubrana krakowska dama.
Artystki też są pięknie ubrane. Moja mama podbierała mi ubrania, a jak szłyśmy na wernisaż, to obie miałyśmy ochotę na ten sam ciuch. Wyrastałam w domu artystycznym i dla mnie wiele rzeczy było normalnych. Potem, powoli wychodząc z tego domu, dostrzegałam, że świat na zewnątrz wygląda inaczej.
Jak?
My nie mieszkaliśmy w dzielnicy artystów, tylko w plombie z lat 60., a obok, w latach 70., powstało jedno z nowych osiedli Krakowa. I my na tym osiedlu byliśmy totalnie widoczni, totalnie inni. Byłam przyzwyczajona do tego, że idę ulicą i wszyscy mnie zauważają pozytywnie i negatywnie. Szłam do szkoły i słyszałam: „Te, Beresiówna, k...a mać!”.
Mało rozwinięta wypowiedź.
No mało, ale takie zainteresowanie było na porządku dziennym, a przejście ulicą, a zwłaszcza w towarzystwie ojca, wiązało się z takimi atrakcjami. Choć z drugiej strony tatę uwielbiali wszyscy menele i dziwacy. Lgnęli do niego.
Wyczuwali bratnią duszę.
Ojciec zawsze z nimi rozmawiał, na końcu zawsze im coś dawał. A tatusiowie moich koleżanek pracowali w WSK, mamy były pielęgniarkami, zaś pracujący w sanepidzie byli elitą.
I na tym tle wy.
Ludzie, u których światło świeciło się w nocy, a kiedy o siódmej rano przychodził inkasent, to musiał długo dzwonić, w końcu otwierał mu zaspany i goły ojciec z pytaniem: „Czego pan chce?”. A przecież wszyscy inni zaczynali pracę o szóstej. No więc wstyd.
Wstydziła się pani swoich rodziców?
A oczywiście, wielokrotnie.
Bo nie każdy ojciec lata nago po galeriach?
Nie każdy, choć w moim wczesnym dzieciństwie on jeszcze nie robił swoich akcji, a poza tym wieści nie rozchodziły się tak szybko i o manifestacjach ojca w Krzysztoforach na osiedlu nie słyszano.
Ale widziano faceta dziwnie ubranego, z długimi włosami...
Który żyje inaczej. Tak.
Pani rodzice byli ciut za starzy na hipisów, a pani za młoda.
Ale za to wszystko doskonale pamiętam, choćby to, jak musiałam ustępować łóżka, bo jakiś hipis chciał się u nas przespać.
Ustępowała pani łóżka?
(śmiech) Byłam wyrzucana, bo przyjechał gość. W domu barwne towarzystwo, a ja miałam lekcje odrabiać? Mnóstwo ludzi się przez dom przewijało, wiecznie u nas siedzieli i z każdego kąta wyłaził hipis. Ojciec był zafascynowany tą filozofią kontrkultury, trochę przeceniał tych wszystkich hipisów razem wziętych.
Oni z kolei byli zachwyceni nim.
Oczywiście, absolutnie najpiękniejszy był Pies.
Serio?
Ryszard Terlecki, dziś wicemarszałek Sejmu, był zupełnie zjawiskowy. Najpiękniejszy, długie włosy, miał najpiękniejsze ubrania. Całe miasto go znało, ale teraz chyba bardzo nie lubi, jak mu się przypomina młodość, to, że był pierwszym chłopakiem Kory.
Nie wiem, kiedyś mi udzielił wywiadu na ten temat.
On oczywiście znał ojca, tam była nie tylko Kora, ale też taka piękna dziewczyna Gracja, która później wyjechała do Holandii. Niesamowicie barwne towarzystwo.
Rodzice prowadzili życie artystycznej bohemy.
W domu do pewnych spraw nie przywiązywano uwagi, to była strata czasu. Mama nie przejmowała się sprzątaniem, bo wyrosła w domu, w którym zajmowała się tym służba. Pamiętam koleżankę, która przyszła do nas i mnie się wydawało, że jest całkiem czysto, ale ona nie mogła wytrzymać i zabrała się do mycia naszych okien.
Słucham?
(śmiech) U nas myło się okna, ale rzadziej niż u koleżanek.
A u pani w domu?
Ojciec, żeby mi dokuczyć, nazywał mnie pedantką. Wcale nią nie jestem, choć w jego rozumieniu mogło tak być, skoro u mnie odkurza się raz w tygodniu, a nie raz w miesiącu.
Czyli cztery razy częściej.
No taką pedantką to ja mogę być. Wie pan, ja mam taki chaos w sobie, że żeby cokolwiek zrobić, muszę mieć elementarny porządek dookoła.
Wystrój wnętrz też mieliście niebanalny.
Od razu powiedzmy, że to całe mieszkanie to był pokój z kuchnią. Wszystkie meble robił ojciec. Na przykład w kuchni był bardzo piękny stół, niestety z płyty paździerzowej, która nasiąkała wodą, ale niczego innego nie było. A stół był śliczny, na cienkich czarnych nóżkach, a mama pomalowała blat w pomarańczowo-czarne paski.
Trzeba było oddać do renowacji i sprzedać na aukcji.
Nikt o tym nie myślał, ale do dzisiaj została szafka, taborety. A te dziwne meble w pokoju podzielonym na pół? Taka ażurowa ścianka z rzeźbami oddzielająca część dzienną od sypialnej? To jeszcze jest, co prawda nieco zniszczone, ale pozostało.
Telewizora oczywiście nie mieliście?
Chodziłam na telewizję do koleżanek, które się ze mnie śmiały, że oglądam tych „Czterech pancernych” z taką nabożnością, ale to było tak rzadko, że bardzo mnie przyciągało.
Przepraszam, ale póki pamiętam: dlaczego Bettina?
Bo mama miała na imię Maria, a w jej pokoleniu co druga była Maria, więc mama uznawała, że nie ma imienia. No i postanowiła, że córka będzie miała. A że akurat był jakiś film, to Bettina. Nie było łatwo, bo w urzędzie zapisano mnie po wielkich targach jako Betinę, przez jedno t. A na chrzcie...
Pani jest ochrzczona?
Oczywiście, to była katolicka rodzina. Ksiądz już chciał mnie ochrzcić jako Albertynę, ale matka złapała go za rękę i krzyknęła „Bettina!”.
Spędziła więc pani dzieciństwo w otoczeniu ciekawych postaci.
Dzieciństwo to ja spędziłam na kolanach u mamy w ZPAP, bo mama tam sekretarzowała, więc kiedy były wielogodzinne zebrania zarządu, to ja w tych kłębach dymu siedziałam z nią.
Ale to wczesne dzieciństwo. A potem?
Potem były czasy Krzysztoforów, awangardy, Tadeusza Kantora i hipisów. To były nieustanne wernisaże, spotkania. Przyjacielem ojca był znany grafik Lucjan Mianowski, znali się ze studiów, pochodzili z podobnych okolic, tata z Nowego Sącza, a on z Muszyny. Przyjaźń z Luckiem polegała na tym, że on się w ogóle nie odzywał, w ogóle nic nie mówił, ale za to miał samochód. Garbusa. Co jakiś czas przyjeżdżał po nas w niedzielę, ładowaliśmy się do garbusa z psem i jechaliśmy, na przykład do Ojcowa na spacer. Wielkie wydarzenie, bo nieczęsto zdarzało nam się jeździć autem. I szliśmy na spacer, Lucek nie odzywał się ani słowem, po czym odwoził nas do domu i wyczerpany towarzystwem wracał do siebie. I tak to wyglądało przez lata.
Jak wyglądała socjalizacja artystycznego dziecka z klasą robotniczą i inteligencją pracującą?
Od samego początku z problemami. Mama poszła zapisać mnie do przedszkola, bo chciała pracować. Notabene wszystkich oburzało, bo powiedziała, że straciła przeze mnie trzy lata życia artystycznego. No, ale poszła do przedszkola i usłyszała, że jak pani nic nie robi, to nie może zapisać córki, bo miejsca są tylko dla matek pracujących.
Jak się skończyło?
Tym, że płaciła podwójną stawkę i musiała coś zrobić dla przedszkola, czyli namalować serię obrazów o porach roku, które jeszcze długo potem wisiały w tym przedszkolu. I za taką daninę mnie przyjęto.
Później była szkoła.
Moja kariera w niej była dosyć, hm, utrudniona, zwłaszcza na początku.
Dlaczego?
Ojciec twierdził, że on poszedł do szkoły, umiejąc pisać i czytać, więc bardzo się nudził. Uznał, że on tego błędu nie popełni i nie nauczy mnie niczego. Spędzałam więc całe dnie na polach, naprawdę na polach, w kapuście i poszłam do szkoły, nie umiejąc nic.
Aha, słabo.
I spóźniliśmy się o jakieś dwa tygodnie, bo ojciec dostał zaproszenie do Jugosławii. Pojechaliśmy na wakacje wszyscy, z psem włącznie.
Samochodem?
Jakim samochodem? Oni nigdy auta nie mieli. Pojechaliśmy pociągiem do Zagrzebia, stamtąd taksówką, bo nie wiedzieliśmy, gdzie ta wiocha jest, i jak tam trafić. Nie mieliśmy grosza, by zapłacić za taksi, ale trafiliśmy w końcu do monastyru, a tam pusto, ruina. Sytuacja niewesoła, bo my bez pieniędzy, a tu żadnych organizatorów. Znaleźliśmy ich w jedynej knajpce w wiosce, zresztą okazało się, że w tej gospodzie będziemy mieszkać dwa miesiące. A potem jeszcze nad morze, kto by się przejmował, że początek roku i dziecko nie ma zeszytów?
No tak...
Jedyne wolne miejsce w ławce było obok kolegi, który był pośmiewiskiem. I zaczęła się nauka – wszyscy potrafili już czytać, a ja nie, więc się zawzięłam i postanowiłam zbojkotować czytanie.
Dożywotnio?
Taki miałam zamysł i na tyle długo to trwało, że nauczycielki chciały mnie wysłać do szkoły specjalnej. Teraz wiem, że miałam dysleksję i dysortografię, ale wtedy nikt o tym nie mówił i uznano, że jestem opóźniona. Ja byłam przy tym strasznie uparta i kiedy mama w Empiku mówiła: „Słuchaj, tu drobny druk, co tu jest napisane?”, to ja oczywiście pazury i złość, bo wiedziałam, że to podstęp.
Jak rodzice zareagowali na wizję wysłania córki do szkoły specjalnej?
Mama bardzo to przeżywała, a ojciec powtarzał: „Przejdzie jej, przejdzie. Zobaczysz, w piątej klasie się odwróci”. I się odwróciło, a ja byłam orłem i skończyłam podstawówkę z najlepszym świadectwem.
Kto panią wychowywał?
Hm, ojciec na samym początku zadeklarował, że on nie wie, jak się wychowuje dziecko, więc tego nie będzie robił. I to dziecko sobie rosło samo, było takim partnerem do rozmów, było fajnie. Ojciec nie wymagał niczego, do wszystkiego mogłam go przekonać, wystarczyło tylko mieć argumenty. Mogłam sobie pozwolić na wszystko.
Pozwalała sobie pani?
Wtedy myślałam, że to superdzieciństwo, ale patrząc z dzisiejszej perspektywy, z doświadczeń z własnymi dziećmi, nie wyglądało to tak bajkowo... (śmiech)
A mama?
Mama miała zrywy wychowawcze i wtedy chciała stawiać jakieś granice, więc ja z mamą bardzo wojowałam. Zresztą to wojowanie zostało na dłużej, to były ciągłe spory.
Kto panią odprowadzał do szkoły?
Rodzice pracowali do późna, więc ja też byłam nocnym markiem, bo mieszkając w jednym pokoju, nie dało się chodzić spać wcześniej. A wstawał jakimś cudem ojciec, odprowadzał mnie i wracał spać. Dlatego szybko się usamodzielniłam i chodziłam do szkoły sama.
Nie poszła pani na ASP.
Ja na akademię? To było wykluczone. „Będą cię te głąby uczyć, którym ja robiłam dyplom?” – powtarzała mama. Ona faktycznie robiła prace kolegom ze studiów, którzy zapisali się do partii i potem zostali profesorami na akademii.
Czemu mama robiła im prace?
Była bardzo dobra realistycznie, więc robiła im studium postaci, a oni w zamian nie zmuszali jej do pójścia na pochody pierwszomajowe. To były lata 50., socrealizm na całego, więc poszła na taki układ.
I pani nie mogła przez to pójść na ASP.
Była taka atmosfera, że to było niemożliwe. Zresztą uznano, że i tak się nie dostanę, bo z miejsca dostanę krechę.
A jeśli nie na akademię, to gdzie?
Był popłoch, bo gdzie ja mam iść? Może biologia albo nawet weterynaria, skoro mnie interesują zwierzęta? Ale mnie już w liceum nie interesowały zwierzęta, wtedy najcenniejszy czas to „Konfrontacje” filmowe, więc zamiast do szkoły szło się do kina.
Ojciec na pewno to rozumiał.
Wtedy już się tym mało interesowali, nie chodzili na wywiadówki. A ja się średnio tym interesowałam i co szło samo, to szło samo, a resztę olewałam. Zresztą szkołę postrzegano wtedy jako część znienawidzonego systemu.
Historia sztuki na UJ to kompromis?
Wtedy tak mi się nie wydawało, ale z perspektywy sądzę, że tak: niby sztuka, ale jednak nie akademia.
Wszystko na nic, bo skończyła pani jako malarka.
Ale minęło parę lat. Nie dokończyłam studiów, bo te barokowe ołtarze były nudne jak flaki z olejem. Tysiące ołtarzy, zgroza. Ja już wyszłam za mąż i wyprowadziłam się z domu. Wtedy założyłam z Martą Tarabułą Galerię „Zderzak” i jeździłyśmy po Polsce, szukając artystów, których byśmy do Krakowa importowały. No i oczy mi się otwarły.
Na malarstwo?
Tak, ono wtedy uchodziło za straszliwie niemodne, anachroniczne. Połowa lat 80., nowi, dzicy malarze to było coś niesamowitego, jakieś ożywcze, wyjście naprzód.
Jak się wyrasta w domu, gdzie awangarda jest chlebem powszednim, to malarstwo jest odlotem.
I pod wpływem tego doświadczenia sama zaczęłam malować.
Zupełnie inaczej niż rodzice. Pani maluje garnki, dzbanki, przedmioty codziennego użytku, nadając im zupełnie inny sens. Bardzo ciepłe malarstwo.
Nigdy nie miałam potrzeby zbuntowania się przeciwko rodzicom, odrzucenia ich stylu życia czy sztuki w ogóle, ale jeśli chodzi o twórczość, to rzeczywiście bardzo, bardzo starałam się być samodzielna. Teraz świadomie zataczam koło, bo zaczęłam robić reperformensy mamy.
Co to jest reperformens?
Odtwarzam performensy mamy. Jeśli mam oryginalne rekwizyty, których używała, to też z nich korzystam. To wzięło się stąd, że wiele z jej wystąpień nie było rejestrowanych, nawet dokumentacja fotograficzna była ograniczona, a teraz wszyscy chcą zobaczyć akcje Marii Pinińskiej-Bereś i są zdumieni, że nie ma filmów.
To będą.
Było też konkretne wydarzenie, od którego to się zaczęło. Otóż w 1981 r. mama zrobiła performens „Żywy róż”, sadząc przed Bunkrem Sztuki różę i zadając pytanie: „Czy róże zakwitną wiosną na różowo?”. Nie zakwitły, bo przyszedł stan wojenny i róży nie ma. Bardzo chciałam, by ta róża tam się znalazła i to zrobiłam. Ubrałam się w strój mamy i zasadziłam różę.
Co pani czuła, odgrywając mamę?
Największy szok przeżył mój mąż, który zobaczył we mnie ją, nie mnie. I ja, oglądając zdjęcia, też widziałam ją, nie siebie.
Ale podobieństw artystycznych jest więcej. Pani ojciec oskrobywał formę do granic, pani maluje teraz na szczerych, niezagruntowanych płótnach.
Tak, na naturalnych, nie białych.
Z matki zrobiono ikonę sztuki feministycznej, a pani z feminizmem gra.
Ona też dyskutowała z feminizmem, bo choć poglądy miała z gruntu feministyczne, to bardzo dbała o rozgraniczenie ideologii i sztuki. Myślę, że to było wyniesione jeszcze z czasów stalinowskich, kiedy walczyli o wolność artystyczną. I później bardzo pilnowali tego, by ideologia nie odciskała się na ich twórczości.
Ale matkę przypisano do tego nurtu.
Jej sztuka była kobieca, ale ona sama nigdy nie nazwała swojej sztuki feministyczną. Ona też z tym grała, pamięta pan jej performens „Pranie”?
Oczywiście.
Wyprała w balii płótna, pieluchy, każda sztuka z jedną literą, które ułożone na ogrodzeniu dały napis „feminizm”. No i to było bardzo wieloznaczne.
Znając ją, raczej ironiczne.
To był dystans do ideologii w sztuce, bo same poglądy miała, powiedzielibyśmy dziś, feministyczne. To ona zrobiła rzeźbę „Czy kobieta jest człowiekiem?”.
A pani gra podwójnie: i z feminizmem, i z twórczością matki.
Ja jestem córką feministki, co jest w moim pokoleniu dość rzadkie. Nie jestem więc wojującą feministką, ale przecież znam te problemy na wylot.
Zamiast pójść w instalacje czy wideo pani zaczęła robić makatki.
Najpierw były sentencje na serwetkach, których mnóstwo kupiłam w jakimś supermarkecie w Lipsku.
A potem były makatki udające wiejskie.
Tylko z niewiejskimi napisami w stylu „Jutro będziesz stara”, „Po przyjęciu sprzątaj jutro”, „Nie jesteś niezastąpiona”. Krakowska artystka Monika Drożyńska też wyszywa, ale ona czasem wyszywa brzydkie słowa, a ja bym nie mogła tak długo wyszywać brzydkiego słowa, tak długo z nim obcować. Różni nas też to, że ona wstawia swoje wyszywanki do gabloty, co dla mnie jest nie do przyjęcia.
Pani w ogóle uważa, że sztuka powinna być powszechnie dostępna, stąd pomysł na wypożyczalnię obrazów.
Ludzie podchodzą do tego nieufnie, są zaskoczeni, że pożyczam obrazy za darmo. Owszem, trzeba się zarejestrować, podpisać umowę, coś opowiedzieć, ale wszystko jest za darmo. I to też jest bariera, bo gdybym powiedziała, że się płaci, to chętniej. A tak?
Coś pani knuje.
No właśnie, ktoś tak może myśleć. Czasami słyszę uszczypliwości, że robię to dla reklamy, bo ktoś pożyczy, a potem kupi, ale to tak nie działa. Zresztą jest odwrotnie, mnie strasznie denerwuje rozmowa o cenach sztuki, wycenianie obrazów, nie znoszę tego.
Kto pożycza?
Kobiety, bardzo niewielu mężczyzn. Pożyczają, oddają w terminie albo im prolonguję. Niewiele tego jest, ale coś się dzieje. Skoro te obrazy miałyby stać u mnie, to lepiej, by ktoś się nimi cieszył.
Nie ma pani poczucia, że przez to wojowanie z rodzicami, studiowanie na uniwersytecie, a nie na ASP i prowadzenie galerii za późno wzięła się pani za sztukę?
To było dojrzewanie, chyba nie mogło przebiec szybciej. A że późno? Wcześniej też chciałam malować, miałam jakieś pomysły, ale to było bardzo pod wpływem rodziców. Wie pan, to powiedzenie Dunikowskiego, że „pod wielkim drzewem to nic nie urośnie”...
Klątwa.
No klątwa, a co dopiero pod dwoma wielkimi drzewami? Uznałam, że nie mam szans.
No tak, ale pod drzewem Dunikowskiego wyrósł Bereś.
Który musiał odrzucić całą tę szkołę, wszystko. I ja też poczułam, że mogę, że nie muszę się bać porównań. I się nie boję.