W aferze o nieszczęsną nowelizację ustawy o IPN wątek ukraiński zszedł na plan dalszy. Ze zrozumiałych powodów: głupocie przywołania antysemickich demonów akurat w 50. rocznicę Marca ‘68 trudno dorównać, podobnie jak dyplomatycznej (i promocyjnej) katastrofie towarzyszącej tej „godnościowej” aberracji.
W aferze o nieszczęsną nowelizację ustawy o IPN wątek ukraiński zszedł na plan dalszy. Ze zrozumiałych powodów: głupocie przywołania antysemickich demonów akurat w 50. rocznicę Marca ‘68 trudno dorównać, podobnie jak dyplomatycznej (i promocyjnej) katastrofie towarzyszącej tej „godnościowej” aberracji.
/>
Ale nad sprawą ukraińską w nowelizacji warto się pochylić, choćby dlatego że „ukraińskość” to jedyne zastosowane w tym tekście etniczne kryterium określania tożsamości zbrodniarzy. Zbrodnie na narodzie polskim popełniali „naziści”, „komuniści” oraz „ukraińscy nacjonaliści i kolaboranci”. O ile tradycyjnie polska negacja zarzutów o wspieranie Niemców w dziele zagłady Żydów jest trwałym elementem rodzimego dyskursu tożsamościowego, zgodnie z którym ofiary w żadnych okolicznościach nie mogą być katami, o tyle to, że doklejono bez ładu i składu kwestię ukraińską w takim kontekście i brzmieniu (w pierwotnym projekcie, który przeleżał w parlamencie prawie półtora roku, nie było o tym ani słowa), pachnie już czymś innym. Mówiąc najkrócej: pachnie Moskwą Putina. I postsowiecką polityką pamięci historycznej, wybielającą stalinowski genocyd, szukającą dziejowych usprawiedliwień dla zaboru Krymu i prowadzenia krwawej wojny na ukraińskim terytorium. Faktyczna niepodległość Ukrainy jest spełnieniem koszmarnego snu Józefa Stalina. Jest też z różnych powodów, jakby ktoś nie zauważył, polską racją stanu – niezależnie od rachunku niewyrównanych win, jaki mamy z Ukraińcami.
Centralne wydarzenie, wokół którego koncentruje się ukraińska tożsamość narodowa (wciąż w budowie), to zresztą nie konflikt z „Lachami”, lecz Hołodomor, Wielki Głód z lat 1931–1933, w wyniku którego śmierć – z głodu, od chorób, z rąk komunistycznych bojówek rekwizycyjnych – poniosło na terytorium ówczesnej sowieckiej Ukrainy (czyli bez należących wtedy do Polski Wołynia i Hałyczyny/Galicji Wschodniej) od 3 do 4 mln ukraińskich chłopów. Nie był to żaden fatalny zbieg niesprzyjających okoliczności, lecz planowa gra na wyniszczenie – Stalin postanowił upiec dwie pieczenie na jednym ogniu: ukarać ukraińską wieś za opór stawiany przy masowej kolektywizacji i zdusić w zarodku lokalne aspiracje narodowe. A następnie zrobił to, co zwykł robić, zebrawszy śmiertelne żniwo: obciążył ofiary odpowiedzialnością.
/>
„Czerwony głód” Anne Applebaum pozwala pójść po nitce do kłębka – nie wrzuca czytelnika od razu w złożone zagadnienie samego Hołodomoru, lecz rzetelnie prezentuje dziejowy kontekst. Ukraina od początku, czyli od chaotycznej wojny domowej lat 1918–1921, była dla Związku Sowieckiego terytorium niepewnym i problematycznym, obszarem, gdzie legitymizacja komunistycznej władzy szła wyjątkowo opornie. Zarazem przywódcy sowieccy mieli świadomość, że bez rolniczego potencjału Ukrainy ZSSR nie przetrwa. Innymi słowy – Ukrainę należało jakoś przeciągnąć na swoją stronę, bądź to terrorem, bądź to polityką zachęt i kontrolowanych swobód.
Najpierw spróbowali terroru: „Przez te sześć miesięcy [w 1919 roku], kiedy bolszewicy (...) formalnie rządzili Ukrainą, posunęli się najdalej, jak mogli. Uwidoczniły się tam ich największe obsesje: odraza do handlu, prywatnej własności, ruchów narodowych i chłopstwa. Jednak niemal wszystkie podejmowane przez nich decyzje znalazły się w cieniu obsesji nadrzędnej: zaopatrzenia w żywność i rekwizycji żywności na Ukrainie” – pisze Applebaum.
Po paru latach NEP-owskiej odwilży gospodarczej, pod koniec lat 20. ta nadrzędna obsesja znów dała o sobie znać. Kiedy w latach 1928 i 1929 zbiory się nie udały i żywność stała się deficytowa, Sowieci, unoszeni utopijnym przekonaniem Stalina, że kolektywizacja rolnictwa rozwiąże wszelkie problemy aprowizacyjne, zaczęli zaganiać chłopstwo do kołchozów. W wypadku Ukrainy oznaczało to w istocie rabunkową kolonizację wsi – a potem, wobec niepowodzeń, stopniowe dokręcanie śruby. Totalitarna władza nie umie przyznawać się do błędów i jest niezdolna do wykonania kroku w tył: za mgławicową absurdalność planów i założeń musieli zapłacić chłopi. U szczytu działań eksterminacyjnych ludzie zaczęli jeść siebie nawzajem, bo prócz własnego mięsa nie mieli już – dosłownie – nic więcej, nie licząc trawy i kory drzew. Łatwiej było przeżyć w łagrach rosnącego wówczas w siłę Gułagu niż na ukraińskiej prowincji.
Co się Stalinowi udało przy okazji, to dokumentne zamydlenie oczu ówczesnej światowej opinii publicznej. Dość powiedzieć, że przez cały okres trwania głodowego terroru Związek Sowiecki eksportował żywność za cenne dewizy. Czy państwo, w którym nie ma co jeść, może wysyłać jedzenie za granicę? „Warunki są złe, ale klęski głodu nie ma” – pisał w marcu 1933 r. w „New York Timesie” Walter Duranty, amerykański korespondent z Moskwy, wyjątkowo załgana kreatura.
„Stalin ostatecznie przegrał” – pisze Applebaum. – „Choć w latach trzydziestych wymordowano całe pokolenie ukraińskich intelektualistów i polityków, ich spuścizna przetrwała. (...) Historia głodu to tragedia bez happy endu, ale historia Ukrainy tragedią nie jest”. Ale historia, jak wiadomo, nigdy się nie kończy. Co widać choćby po osobliwym lobbingu w polskim parlamencie.
Dalszy ciąg materiału pod wideo
Reklama
Reklama
Reklama