Zawsze uwielbiałam występować publicznie – na języku polskim zgłaszałam się do recytacji wiersza, na muzyce do śpiewu. To sprawiało mi dużą frajdę i nie kosztowało mnie szczególnie dużo. Stres mnie mobilizował. I tak jest do dziś, na scenie czuję się jak ryba w wodzie – mówi śpiewająca aktorka Anna Dereszowska. Ambasadorka Legalnej Kultury zdradza nam także, dlaczego uwielbia nagrywać audiobooki, ale nie znosi oglądać siebie samej na ekranie.
Inne

Teatr, film, dubbing, recital, serial, reklama, audiobooki – funkcjonujesz na wielu polach. W której roli czujesz się najbezpieczniej?

Brakuje tylko pisania i reżyserowania (śmiech). Chociaż ostatnio któreś z wydawnictw zapytało mnie, czy nie napisałabym książki. Grzecznie odmówiłam. Nie przekonały mnie nawet zapewnienia, że ktoś ją za mnie popełni. Z drugiej strony z podziwem patrzę na kolegów po fachu, którzy z powodzeniem radzą sobie i w tej dziedzinie. Pisanie wymaga przecież nie tylko sporych umiejętności, ale też niebywałej odwagi, żeby zmierzyć się z wymagającym dziś czytelnikiem. Ostatnio czytałam „Co mi w życiu nie wyszło” Piotrka Gąsowskiego - to znakomita książka! Dawno nie śmiałam się tak podczas lektury. Także Magda Różczka napisała bardzo ciekawą i zabawną opowieść dla dzieci „Gabi. A właśnie, że jest pięknie!”. I wyobraź sobie, że moja córka pisze. I to całkiem nieźle. Zawsze dużo czytała – i to widać w sposobie formułowanie myśli, słownictwie, czy wyobraźni. Jestem z niej strasznie dumna i bardzo jej kibicuję. Ale ja? Nie, dziękuję. Zostaję na scenie.

Scena to twoja bezpieczna strefa?

Też, ale najbezpieczniej czuję się chyba w studiu, kiedy jestem tylko ja, realizator, książka i lampka. Nie ma reżysera, nikomu nie muszę się podporządkowywać, nikomu nie muszę się podobać. A ponieważ nigdy nie czytam książek wcześniej, dlatego przed mikrofonem po raz pierwszy przeżywam opowieść, którą właśnie czytam. Czasem się wściekam, czasem nie mogę powstrzymać śmiechu lub łez. Ten czas jest tylko dla mnie, wyłączam wtedy telefon i oddaję się akcji. Właśnie kończę mocny kryminał "Cień bestii" – główna bohaterka jest policjantką, która w tragicznych okolicznościach straciła męża i córkę. Długo nie mogłam przebrnąć przez tę historię. Płakałam jak bóbr. Nawet realizator zwrócił uwagę na mój zatkany nos. Gdyby nie audiobooki, chyba niewiele bym czytała tak od deski do deski.

Masz w końcu też dwoje dzieci…

Tak, zwłaszcza mój dwuletni syn jest szalenie absorbujący. To poza wszystkim szalony zazdrośnik, który chce mieć mamę na wyłączność. Córka zresztą też wymaga sporej uwagi. Dzieci to mój azyl, chociaż aktorstwo to trudny zawód dla matki. Dużo pracuję, ale kiedy już jestem z dzieciakami, to na sto procent. Zresztą, w dzieciństwie często z bratem byliśmy zdani na siebie, bo rodzice-lekarze bardzo dużo pracowali. A my z kluczami na szyi byliśmy po prostu samodzielni. Myślę, że wyszło nam to na dobre.

Media

Ale wracając do audiobooków, zdarzyło ci się odmówić przeczytania jakiejś książki?

Raz spasowałam po trzygodzinnej sesji z "50 twarzami Grey’a". Kiedy wyobraziłam sobie, że ktoś będzie słuchał moich jęków i stęków, zrobiło mi się słabo. Na szczęście nie podpisałam wcześniej umowy.

No właśnie, skoro nie czytasz wcześniej książek, które masz przeczytać w studio, skąd wiesz, co cię czeka?

Mam zaufanie do wydawców, z którymi współpracuję od lat. Znają mój gust, wiedzą, w czym się czuję dobrze.

A w czym czujesz się dobrze? Masz na koncie i „Sagę: Zmierzch”, i prozę Elizabeth Gillbert...

Rzeczywiście, literatura młodzieżowa sprawia mi sporą frajdę. I tu w Studio Zet, w którym dziś rozmawiamy, czytałam trylogię Suzanne Collins - najpierw „W pierścieniu ognia”, potem „Igrzyska śmierci” i „Kosogłos”. Chociaż to tzw. literatura popularna, świetnie się przy niej bawiłam, bo jest całkiem dobrze skrojona. I bynajmniej nie głupia.

Te książki korespondują z literaturą, na której się wychowałaś?

W pewnym sensie. Jako pilna uczennica czytałam absolutnie wszystkie szkolne lektury. Dziś, kiedy patrzę na to, co moja córka przerabia w szkole, cieszę się, że sporo się zmieniło i nauczyciele mają szansę żonglować lekturami, dostosowywać je do poziomu czy zainteresowań klasy. Ale wracając do moich pierwszych lektur – nie zgadniesz, co mnie zajmowało, kiedy byłam nastolatką.

Mnie Sienkiewicz i Austen…

A mnie ”Saga o ludziach lodu" (śmiech). Miałam chyba z pięćdziesiąt części. I chociaż to była literatura niskich lotów, jednak… cel uświęca środki. Dzięki niej pokochałam czytać, wyrobiłam w sobie nawyk przenoszenia się w inną rzeczywistość. Potem był "Buszujący w zbożu", zresztą fragment tej książki przygotowywałam na egzamin wstępny do Akademii Teatralnej. Potem "Mag" Fowlesa, do którego wracałam wielokrotnie i ciągle na swoją kolej czeka "Sto lat samotności" Marqueza. Dziś zaczytuję się w Twardochu, lubię jego spojrzenie na świat, sposób portretowania bohaterów, jego humor i sarkazm. "Król" jest absolutnie genialny, już cieszę się na ekranizację. "Morfina" była ciężką lekturą, nie pozostawiła mnie obojętną.

Wspomniałaś o egzaminach wstępnych do Akademii. Skąd w Twoim życiu wzięło się aktorstwo?

Zawsze uwielbiałam występować publicznie – na polskim zgłaszałam się do mówienia wiersza, na muzyce do śpiewu. To sprawiało mi dużą frajdę i nie kosztowało mnie szczególnie dużo. Stres mnie mobilizował. I tak jest do dziś, na scenie czuję się jak ryba w wodzie. Dużo więcej kosztuje mnie estrada, jako frontman mogę liczyć tylko na siebie, w spektaklu mam partnera lub tekst, którym sama steruję. Podczas koncertu muzyka pędzi do przodu, jeśli zapomnę słów, mogę jedynie zaśpiewać la la la. Ale za to po koncercie odczuwam znacznie większą satysfakcję.

Zdarzyło ci się la la la na scenie?

Jasne! Dlatego jak ognia unikam śpiewania z półplaybecku, bo podczas tego typu występu nie da się zawrócić. Teraz możesz sobie wyobrazić, ile kosztował mnie udział w programie „Twoja twarz brzmi znajomo”. Tam nie miałam szans nawiązać kontaktu z widzem - występ trwał 2,5 min., był z półplaybecku i nie było powtórek. Zdarzyło mi się pomylić słowa, np. podczas śpiewania "Baśki" Wilków. Po każdym odcinku urządzaliśmy sobie z kolegami wspólne oglądanie naszych popisów – nie mogłam na siebie patrzeć. Zresztą zawsze miałam z tym problem.

Trwa ładowanie wpisu

Dlaczego nie lubisz siebie oglądać?

Nie cierpię siebie oglądać! Bo na żywo wyglądam lepiej (śmiech). Do dziś pamiętam, jak strasznie przeżyłam, kiedy po raz pierwszy obejrzałam "Lejdis". Byłam zażenowana sobą, niemal przez cały film chowałam twarz w rękach. Nie mogłam zrozumieć, dlaczego pozwolono mi tak przerysować moją Korbę. Chociaż później widzowie ją pokochali.

Ale wróćmy do pierwszych kroków w aktorstwie...

No tak, lubiłam występy, przez moment chodziłam nawet na zajęcia ze śpiewu klasycznego, ale zdecydowanie to nie była moja bajka. Co dosadnie uzmysłowił mi któregoś pięknego popołudnia kochany brat, któremu uszy więdły, kiedy ćwiczyłam w domu (śmiech). Z kolei skrzydeł dodawała mi macocha Teresa, która była dyrektorem mojego liceum. To ona wypychała mnie na wszelkie akadamie i to ona namówiła na zajęcia teatralne z Jerzym Połońskim w Pałacu Młodzieży w Katowicach. A tam z kolei pan Jerzy któregoś dnia rzucił: "Zdawaj do Akademii Teatralnej. Spróbuj!" Byłam wtedy zaskoczona jego słowami, bo nigdy nie marzyłam o zostaniu aktorką. I dopiero na egzaminach dowiedziałam się, że studia trwają cztery, nie pięć lat. (śmiech).

I dostałaś się za pierwszym razem.

Ale długo nie mogłam się odnaleźć wśród kolegów. Byłam najmłodsza na roku, a z racji głosu i emploi obsadzano mnie w tych najdojrzalszych rolach. Zresztą długo czułam się starsza niż byłam, dopiero około trzydziestki zaczęłam doganiać siebie. Zaczęłam się mniej malować, ubierać bardziej na luzie. Pewnie w związku z wczesną stratą mamy, chciałam być nad wiek dojrzała, udowodnić wszystkim, że dam radę. W szkole teatralnej wykładowcy wymagają od studentów, żeby pokazali swoją świeżość, byli dzieciakami. A ja tego wewnętrznego dzieciaka miałam głęboko ukrytego. Dlatego długo nie czułam się tam swobodnie. Dopiero dzięki spotkaniom z Kasią Żak, czy Jolą Fraszyńską, które mają taki wspaniały dystans do siebie i świata, i uparcie i wytrwale pielęgnują w sobie tego dzieciaka, nabrałam dystansu do siebie. Zmierzam do tego, że mam w życiu szczęście spotykać ludzi, którzy dużo wnoszą i dalej mnie prowadzą.

Drogowskazy...

Dokładnie tak – jakkolwiek śmiesznie czy patetycznie to brzmi.

Spotkałaś się w teatrze i z Robertem Wilsonem, i z Piotrem Cieślakiem, który już na studiach zaangażował cię do Teatru Dramatycznego. Które spotkania były najważniejsze?

Z Wilsonem pracowałam krótko, bo przyjechał tylko na dwa ostatnie tygodnie prób. Wcześniej byliśmy tresowani przez sztab jego asystentów. A kiedy już przyjechał przewrócił spektakl do góry nogami. To było bardzo ciekawe doświadczenie, aczkolwiek najważniejszym dla mnie wtedy spotkaniem był kontakt z Danutą Stenką. Podpatrywałam ją przy pracy, jak godzinami ćwiczy ułożenie ręki w danej scenie, jak cierpliwie i z pokorą słucha i przyjmuje uwagi reżysera, z jakim szacunkiem i empatią traktuje innych. Wspaniały człowiek i wielka aktorka. Pamiętam też, jak za kulisami Dramatycznego podglądałam przy pracy Krystiana Lupę. Po swojemu wystukiwał palcami rytm spektakli, kiedy jakiś element mu nie pasował natychmiast na jego twarzy malował się specyficzny grymas. W ogóle z łezką w oku wspominam początki w teatrze, kiedy z kolegami z roku przygotowywaliśmy „Pamiętnik”. Siedzieliśmy na próbach do późna w nocy, dużo czytaliśmy, robiliśmy burzę mózgów, nie mieliśmy jeszcze rodzin, dzieci. Teatr był domem, był najważniejszy.

Tęsknisz za przynależnością do zespołu?

Bardzo. Ostatnio po którymś spektaklu na 6. piętrze siedzimy w garderobie z Jolą Fraszyńską i w pewnym momencie wpada Michał Żebrowski, patrzy na nas, śmieje się i mówi z lekką nostalgią: „Ale byłoby cudownie, gdyby wróciły te czasy, kiedy po spektaklu nikt się nie spieszył”. Właśnie na 6. piętrze mam namiastkę tej zespołowości. To jest mój teatr, gram tam w tej chwili w trzech tytułach. Szanuję tę pracę, bo widzę, jak dużo wysiłku kosztuje dyrektorów utrzymanie tej machiny bez dotacji.

Najbliższe plany wiążesz z 6. piętrem?

Oczywiście też, ale trochę tęsknię już za kinem. Poza tym chciałabym rozwijać się też muzycznie – wspólnie z Ulą Borkowską, która piszę muzykę, pracuję nad płytą z piosenkami dla dzieci. Michał Rusinek zgodził się, żebyśmy użyli jego wierszy, być może też specjalnie dla nas napisze parę nowych tekstów.

A propos artystów z różnych dziedzin, myślisz czasem o ich prawach w sieci, o legalności?

Ostatnio na własnej skórze odczułam, jak nieprzyjemnym uczuciem jest użyć czegoś, co należy do kogoś innego. W trakcie programu "Twoja twarz brzmi znajomo" miałam lekki kryzys twórczy (śmiech) związany z zabieganiem, pewnie też krytyką, po wykonaniu piosenki Taylor Swift. Nie mogłam zrozumieć, skąd w ludziach tyle nienawiści. To było tylko telewizyjne show, a ja nie miałam złych intencji i starannie przygotowywałam się do tego występu. Rozumiem, że komuś nie podobała się moja interpretacja, ale żeby wylewać aż tyle jadu? Było mi po ludzku przykro, tym bardziej, że wiem, że moja córka czyta różne komentarze na mój temat w sieci. I któregoś dnia nasza trenerka wokalna, Agnieszka Hekiert, chcąc poprawić mi humor, przysłała krótki tekst o matce, która nie musi być idealna. Był mądry i szalenie trafny. Długo nie myśląc wrzuciłam go na swój profil na facebooku. A musisz wiedzieć, że niestety stosunkowo rzadko tam zaglądam i rzadko publikuję posty, bo wciąż trudno mi zrozumieć, że kogoś interesuje, jaką akurat piję kawę. Ale wiem, że takie mamy czasy. Więc chociaż potwornie się krępuję, to wrzucam na niego mniej lub bardziej ważne rzeczy. No i wrzuciłam tego dnia ten tekst i zapomniałam o sprawie. Po paru godzinach wchodzę na profil i co widzę? Burzliwą dyskusję na temat braku informacji o źródle, z którego zaczerpnę zamieszczony tekst. Natychmiast odszukałam to źródło, okazało się, że to słowa blogerki. I napisałam do niej list z przeprosinami. Chociaż zrobiłam to nieświadomie, było mi potwornie wstyd. Naprawdę warto korzystać z legalnych źródeł.

Od lat jesteś ambasadorką Legalnej Kultury. Jak zmienia się podejście do legalności w Polsce?

Przede wszystkim bardzo ważne, że Legalna pracuje poza dużymi miastami. W małych miejscowościach jest przecież znacznie trudniejszy dostęp do kultury i czasem Internet to jedyne dostępne źródło kultury, bo teatr, kino czy księgarnia są wiele kilometrów od domu. I ważne, by z tego internetu korzystać świadomie. A czasem świadome korzystanie jest prostsze niż kradzież. Warto też to uświadamiać młodym ludziom, bo czym skorupka…

Rozmawiali: Agnieszka Michalak i Szymon Majewski

Artykuł powstał we współpracy z www.legalnakultura.pl

Fundacja prowadzi Bazę Legalnych Źródeł, które udostępniają treści zgodnie z prawem i wola twórców.