PAP: Pierwszy raz etiopski jazz szerszej publiczności przedstawił Jim Jarmush, umieszczając go na ścieżce dźwiękowej do swojego filmu "Broken flowers". Czy dla pana to również był początek przygody z tą muzyką?
Maciej Bochniak: Rzeczywiście, w moim przypadku również zaczęło się od "Broken flowers". Nie tylko film zrobił na mnie duże wrażenie, ale również owa ścieżka dźwiękowa. Uznałem, że jest na tyle interesująca, że chcę poszukać czegoś więcej i dowiedzieć się, skąd wywodzą się te dźwięki. Niedługo potem odkryłem, że kryje się w nich nie tylko instrumentalna, jazzowa muzyka, ale niesamowity wokal całego pokolenia artystów lat 70-tych. Przez jakiś czas po prostu jej słuchałem. Odkryłem też serię "Ethiopiques" - miałem wszystkie 27 płyt; a także przeczytałem "Cesarza" Ryszarda Kapuścińskiego. Łącząc daty, zrozumiałem, że ta muzyka tworzyła się u schyłku panowania cesarza Hajle Sellasje.
PAP: Etiopski jazz wydaje się być wypadkową różnych gatunków i wpływów kulturowych?
Maciej Bochniak: To mieszkanka tego, co na zachodzie nazywamy jazzem, funky i soulem z tym, co wywodzi się z tego egzotycznego kraju. Myślę, że zobrazować może to historia o tym, jak Etiopczycy w latach 60., gdy zaczęły do nich docierać płyty z muzyką Jamesa Browna czy Elvisa Presley'a, zafascynowali się nią i postanowili stworzyć swoją odpowiedź. Przejęli rytm, ale nie pozbyli się swoich skal, swojego metrum i języka, a także charakterystycznego, bardzo ludowego sposobu śpiewania.
PAP: Punktem spajającym całą historię jest postać francuskiego producenta muzycznego Francisa Falceto, który promował tych artystów za granicą. Jak doszło do waszego spotkania?
Maciej Bochniak: Francisa znalazłem przez Internet, a kiedy dowiedział się o mojej fascynacji tą muzyką zaprosił mnie do siebie. Opowiedział mi o tym jak zorientował się, że w latach 80. w zasadzie nikt w Europie jej nie znał, a wszystkie publikacje dotyczące afrykańskiej muzyki omijają Etiopię. Mówił także o swoich zmaganiach, kiedy poleciał tam kompletnie nieprzygotowany na spotkanie z tak ostrym komunizmem, a jego próby ściągnięcia muzyków do Europy, aby pokazać ich światu okazały się niemożliwe. Zorientował się wtedy, że ten system zniszczył mentalność ludzi, a właściwie wszystko, co dla niego miało wartość - czyli ta muzyka - zostało zapomniane. O płyty nikt już nie dbał, ciężko było je dostać, a nawet znaleźć kogoś, kto miałby gramofon. Francis tak naprawdę zaczął tę muzykę ratować. Tak tworzyła się moja opowieść o odkrywaniu tych dźwięków, także przez pryzmat jego osobistej historii.
PAP: W filmie muzycy mówią, że nie czuli się w tamtym czasie artystami, tylko ludźmi na usługach władzy. Co to dla nich oznaczało?
Maciej Bochniak: To ciekawe, że takie sformułowanie pada dwa razy. Pierwszy raz, kiedy panował jeszcze cesarz Sellasje, zanim jeszcze jeden z moich bohaterów, producent muzyczny Amha Eshete dokonał - powiedzmy - pierwszej muzycznej rewolucji w tym kraju. W tamtym czasie wszyscy etiopscy muzycy byli zatrudniani przez państwo, a każda instytucja miała swój zespół - istniał police band, army band etc. Natomiast po wprowadzeniu dyktatury Derg, jeśli chcieli jeszcze tworzyć, byli zmuszani do wykonywania rządowych pieśni, czego wielu z nich nie wytrzymało. Sporo odeszło z zawodu, ale tych, którzy zostali nie wolno w żaden sposób osądzać, bo gdyby postąpili inaczej, to zapewne w ogóle przestaliby dla świata istnieć.
PAP: Ta historia, mimo że zaczęła się wiele lat temu, dzieje się w pewnym sensie na oczach widzów. Czy ma pan poczucie, że udało mu się uchwycić aktualny moment w życiu swoich bohaterów?
Maciej Bochniak: Dopóki nie spotkałem się z nimi osobiście, to tkwiłem tylko w jakimś swoim wyobrażeniu. Spotkanie z Francisem uświadomiło mi jak sensacyjna jest to historia; z kolei z drugiej strony pojawiła się opowieść samego Eshete, który wbrew dekretowi cesarza wydał pierwszą płytę z muzyką rozrywkową w Etiopii i przez to dokonał tej rewolucji. W tamtym okresie przemycano płyty z zza granicy, które Eshete tłoczył w Indiach; a muzycy potajemnie i nielegalnie nagrywali utwory, ściśnięci jeden koło drugiego w studiu ministerstwa informacji, służącym do nadawania komunikatów rządowych. Te wszystkie historie wydały mi się tak żywe, że bardzo chciałem znaleźć się w ich środku. Jednocześnie były tak "fabularne", że bardzo dużo czasu przy realizacji projektu poświęciliśmy na wymyślenie sposobu, jak nie wpaść w "reportażowe gadające głowy", tylko zrobić film żywy, taki, który wciągnie widza w środek akcji i pomoże przenieść się w te czasy i historie. Poza archiwaliami tworzącymi jakąś bazę świata, do których szalenie trudno było dotrzeć, wykorzystaliśmy też animacje - bardzo sfabularyzowane i inspirowane sztuką malarską Etiopii. One tworzą tu sceny w których nasi bohaterowie, opowiadając swoje historie, stają się młodszymi wersjami samych siebie.
PAP: Jednak "amerykański sen" nie ziścił się od razu?
Maciej Bochniak: To jest bardzo charakterystyczne zjawisko w krajach, w których "panoszył" się komunizm. Ten synonim wolności, czyli Stany były dla wszystkich "rajem utraconym”, do którego chcieli wrócić. Nie inaczej było z moimi bohaterami - udało im się uzyskać przepustki na tajne tournee, o którym nikt w Etiopii oficjalnie nie mógł się dowiedzieć. No i ten wymarzony kraj nie przyjął ich tak jak mogli się tego spodziewać. Myślę, że to jest syndrom bardzo wielu artystów, którzy myśleli, że w Stanach wystarczy być i wszystko samo się wydarzy. Konkurencja okazała się jednak potężna, a traumy komunistyczne i życiowe, wynikające z migracji i z tego, że trzeba było sobie tam na miejscu radzić - tak silne, że zabrakło im woli walki na zmierzenie się z kapitalizmem w show biznesie. Musieli poczekać jeszcze wiele lat, żeby ten "amerykański sen" się spełnił i doceniono ich w Stanach. Cała masa bardzo znanych ludzi - Jim Jarmusch, Patti Smith, Tom Waits - promuje teraz Etiopczyków i ich muzykę. Myślę jednak, że Ameryka zapisała ważną kartę w historii etiopskiej muzyki. A składa się na nią także to, co Francis zawarł w "Ethiopiques" - to, co trafiło na Zachód i sprawiło, że świat się o tych artystów upomniał.
PAP: Czy opowieść o artystach uciskanych przez komunistycznych reżim, którzy szukają szczęścia "w lepszym świecie", ma pana zdaniem uniwersalny wymiar?
Maciej Bochniak: Szczerze mówiąc ten wymiar obrazu mnie zaskoczył, bo byłem tak bardzo pochłonięty tą historią, że zatraciłem dystans i dopiero kiedy film był bardzo mocno podmontowany zacząłem dostrzegać, że udało mi się zrobić coś, co - z powodu działania mechanizmów geopolitycznych - na pewno będzie bardzo czytelne i zrozumiałe w Polsce. Nasze narody różni bardzo wiele, jednak wspólne losy historii sprawiają, że na pewnej płaszczyźnie bardzo łatwo nam się skomunikować. To pozwoliło przedstawić czyjeś losy w kontekście, który będzie rozpoznawalny nie tylko w Polsce, ale też w Europie. Jesteśmy już po premierze, która odbyła się na International Documentary Film Festival w Amsterdamie, gdzie mieliśmy olbrzymią, międzynarodową publiczność. I już wiem, że to działa zarówno na ludzi zza "żelaznej kurtyny", jak i z Europy oraz Stanów, bo w filmie przedstawiamy historię widzianą z tych trzech punktów widzenia. Ta uniwersalność nie była zamierzona, ale być może instynktownie wyczułem ją w tej historii.
PAP: To już pana trzeci film związany z muzyką. Czy to jest pański sposób opowiadania o szerszych zjawiskach?
Maciej Bochniak: Mam korzenie muzyczne, ale nigdy nie planowałem robienia tego typu filmów. Na pewno jestem na nią wyczulony, więc łatwiej idzie mi wyszukiwanie tematów, które łączą indywidualne, odważne historie bohaterów z tłem muzycznym. Ona zawsze ma dla mnie ogromną wartość filmową i służy do przekazywania emocji na innym poziomie niż słowa.
rozmawiała Nadia Senkowska
Film dostępny jest od 3 grudnia w HBO i HBO GO.
Maciej Bochniak (ur. 1984 r.) jest reżyserem i scenarzystą, autorem m.in. filmu fabularnego "Disco Polo" i dokumentu "Miliard szczęśliwych ludzi".