Trwa jesienny wysyp dobrych książek o nowym czytaniu historii Polski. Po lewicowym „Kapitalizmie” Kacpra Pobłockiego, prawicowych „Niemcach” Piotra Zychowicza czas na „Ofiary losu” Krzysztofa Iszkowskiego, który najwięcej zrozumienia znajdzie zapewne u czytelników o liberalnym spojrzeniu na świat. Warto.

Krzysztof Iszkowski „Ofiary losu. Inna historia Polski”, Fundacja Industrial, Łódź 2017 / Dziennik Gazeta Prawna
Dziennik Gazeta Prawna
Zgadzam się z autorem, że świat liberalny oddał historię walkowerem. „Przeszłość jest dobra dla konserwatywnych smutasów. A naprawdę wartościowi i fajni obywatele interesują się tylko przyszłością” – relacjonuje Iszkowski we wstępie opory i niezrozumienie, jakich doświadczał, przygotowując się do pisania „Ofiar”. W tym czasie jedyną wersją polityki historycznej, którą zdołał z siebie wykrzesać obóz liberalny, była uładzona opowieść o polskiej przeszłości snuta przez prezydenta Bronisława Komorowskiego maszerującego z czekoladowym orłem pod wszystkie napotkane pomniki. Rok 2015 i zwycięstwo PiS, który historię zawsze miał na sztandarach, pokazały, że bez spojrzenia wstecz ani rusz. Iszkowski – jak pisze – chciałby tę lukę wypełnić.
Zraziwszy się do działalności ekspercko-politycznej (w latach 2012–2014 rozkręcał think tank Twojego Ruchu), Iszkowski napisał więc książkę. Czyta się ją bardzo dobrze, bo poziom trzyma zarówno jasność wywodu, jak i struktura całości. „Ofiary” składają się z czterech (a w zasadzie pięciu, wliczając epilog) wielkich punktów zwrotnych polskiej historii. Momentów, gdy ścieżka rozwoju społeczności zamieszkujących ziemie nad Wisłą, Wartą i Niemnem mogła pójść w inną stronę. Każdy punkt zwrotny jest przy okazji kompaktowym esejem na temat ważnej dla naszej zbiorowej świadomości epoki.
Mamy więc najpierw opowieść o jagiellońskim złotym wieku. Dziś tak chętnie idealizowanym, i to nie tylko przez prawicę. Oraz o drugim końcu tego kija, czyli demokracji szlacheckiej z jej systemem folwarczno-pańszczyźnianym. Inne wygięcie sprężyny historii w tym okresie mogło się – zdaniem autora – skończyć wzmocnieniem władzy królewskiej i budową silniejszego państwa. Kluczem do tego winno być zbudowanie polskiego kościoła narodowego, który by nasz katolicyzm ucywilizował.
Drugi moment zwrotny to kampania rosyjska Wazów, mogąca doprowadzić do podporządkowania sobie Rosji przez Rzeczpospolitą. Finałem mogło być imperium sięgające od Kalisza po Władywostok. Innym imperialnym marzeniem kończy się również trzeci narysowany przez Iszkowskiego punkt zwrotny, czyli powodzenie projektu Ligi Narodów, a de facto powołanie do życia czegoś w rodzaju Unii Europejskiej, tyle że już w roku 1921. I to od początku z Polską w środku.
Mnie najbardziej ciekawił czwarty punkt zwrotny – polska transformacja z socjalizmu w kapitalizm. Iszkowski umieszcza go wcale nie w roku 1989, lecz 30 marca 1981 r. Przywódca Solidarności Lech Wałęsa i wicepremier Mieczysław Rakowski wynegocjowali wówczas zawieszenie broni po okresie wielkiego napięcia między rządem a nabierającą pewności siebie opozycją. Zdaniem Iszkowskiego zapobiegło to wybuchowi ogólnonarodowego powstania zakończonego krwawą sowiecką interwencją. Wyznaczyło też dalszą dynamikę zdarzeń, dając nowej ekipie Jaruzelskiego czas, by dojrzała do operacji podzielenia się władzą. W tej części autorowi wyraźnie zadrżało pióro. Nie dostajemy wyrazistego scenariusza alternatywnego transformacji. Tego zakrętu Iszkowski pokonać nie chce. Gdy mowa o roku 1989, stoi na dość konserwatywnym stanowisku, że logika polskich przemian była optymalna. Widać, że mocno go tu krępuje złowrogi cień Jarosława Kaczyńskiego, którego autor raczej nie lubi, w związku z czym nie w smak mu, by rozwinąć twórczo mit okrągłostołowej zdrady.
Na deser czytelnik dostaje za to wisienkę. Opowieść o tym, że tak naprawdę moglibyśmy dziś być Czechami. A jako że nasi południowi sąsiedzi opinię mają w Polsce ostatnio bardzo dobrą, to ta czeska fantazja jest bardzo przyjemna.